- Ekonomia
Wzrost bez korzyści
- By nemo
- |
- 03 marca 2013
- |
- 2 minuty czytania
Warto, jak sądzę, od czasu do czasu zadać sobie parę pytań, ot tak, po prostu, z czystej ciekawości, czy przypadkiem nie znalazłyby się na nie jakieś odpowiedzi.
Zacznijmy od współczesnego hegemona. Stany Zjednoczone bronią globalnego status quo jak niepodległości, nawet za cenę życia swoich obywateli. Nie bezinteresownie zatem. Większość tego narodu, narodzonego z podboju i walki, uznała po prostu, że rywalizacja i ekspansywność, przez niektórych uważane za fatum i przekleństwo ludzkiej historii, są dobre. Bo Amerykanie są – w tym – dobrzy.
Kapitalizm zawsze potrzebował terytoriów wobec siebie zewnętrznych, ale systemowo tożsamych, a nawet aspirujących – kolonii, krajów zacofanych, trzeciego świata, państw rozwijających się. Inaczej kręciłby się w kółko, a przecież musi ekspandować. Musi też gdzieś eksternalizować kłopotliwą i mało dochodową aktywność. Obecne status quo taką możliwość zapewnia, a najbardziej na tym korzystają narody najbogatsze i najsilniejsze. Przynajmniej takie żywią przekonanie, mącone nieco terroryzmem. Niepotrzebne im są zaś terytoria niezależne, narody zajmujące się sobą, wierzące w co innego i nie ulegające ekspansji. Nieuczestniczące w globalnej wymianie handlowej. Bo na wymianie idei i próbie rozumienia odmienności przecież rynkowi nie zależy, jeśli nie jest to rynek turystyki ambitnej. Jedyna dopuszczalna odmienność, to mniejszy potencjał, ułatwiający podbój, i większy potencjał, stanowiący konkurencyjne wyzwanie.
Dlatego świat gospodarki rynkowej zwalcza każdą odmienność – piętnując zamknięcie ustrojowe i polityczne – podczas gdy naprawdę chodzi wyłącznie o zamknięcie gospodarki. Trudno bowiem eksternalizować cokolwiek na teren państwa, które nie chce internalizować. Tak więc największym wrogiem każdego narodu ekspansywnego są państwa zamknięte, o odmiennym systemie wartości. Propaganda wolnego rynku – zwana dla niepoznaki opinią publiczną wolnego świata – państwa te przedstawia jako zbrodnicze i nieludzkie dyktatury. Zapewne takimi dziś są, bo się wynaturzyły, ale takim staje się każde państwo otoczone wrogami, jeśli nie chce im ulec. Nawet Ameryka, poddana ograniczonemu przecież i głównie symbolicznemu szokowi 11 września, zamknęła się i wynaturzyła.
Ulegnij i upodobnij się, przyjmij nasze reguły, jeśli nawet są dla ciebie niekorzystne, lub giń – brzmi naczelna zasada świata rywalizacji. Zaś dotychczasowe próby budowy świata kooperacji skończyły się niepowodzeniem. Być może po prostu organizm kooperujący jest słabszy od rywalizującego i musi mu ustąpić, bo tak chce Natura. W której to co nowe, silniejsze i lepiej przystosowane, rodzi się na stosie milionów ofiar słabszego i gorzej przystosowanego. Całe nasze życie – w sferze politycznej i gospodarczej – zdaje się być oparte na rywalizacji. Politycy walczą między sobą, zamiast jednoczyć się w celu rozwiązania podstawowych problemów; ludzie walczą o miejsca pracy, zamiast tworzyć je wspólnie, dla wszystkich, jako źródła utrzymania; przedsiębiorstwa walczą o miejsce na rynku, zamiast dawać pracę zaspokajającą autentyczne potrzeby, z potrzebą zgodnego współdziałania włącznie. To tylko zarys sytuacji, ale każdy przyzna, że zawsze i wszędzie górą jest niszcząca i wykluczająca rywalizacja. Współpraca dotyczy nielicznych nisz i enklaw, wysp otoczonych morzami nieuniknionego cierpienia. Bo jedynie rywalizację i konkurencję dyskurs dominujący uważa za twórczą, więc pożądaną.
Pytanie tylko, co właściwie w ten sposób tworzymy? I czy tworzenie czegokolwiek takim kosztem jest dobre?
Nie przewiduję dobrej przyszłości dla systemów alternatywnych, wyklętych dziś z góry, otoczonych systemem dominującym i silnym, także militarnie, opartym na bezwzględnej rywalizacji, systemem ekonomii walczącej i polityki walczącej. Jeśli jednak najwyższym dobrem ludzkości naprawdę jest wolność, to właśnie w imię tej wolności należałoby pozostawić państwom swobodę urządzania swej gospodarki i stanowienia swych praw na dowolnie przyjętych zasadach. Z prawem do błędu włącznie. Bo tylko wtedy świat, jako całość, nadal będzie się zmieniał. Jeśli go zaś poddamy homogenizacji, wyrodzi się w sprawnego wprawdzie i ekonomicznie wydajnego, ale jednak potwora. Co dzieje się właśnie na naszych oczach.
No dobrze. Wszyscy, w zasadzie, o tym wiemy, więc całe dotychczasowe rozumowanie większość z nas potraktuje jak mantrę pijanego zająca, w dodatku w czerwonym krawacie. Warto jednak się zastanowić: co z tą Polską, w tej sytuacji?
Właściwie nie mamy dobrego wyjścia. Obalając własnymi rękami system wypisujący na swe sztandary ideę kooperacji, nie mieliśmy koncepcji naprawy go poprzez urzeczywistnienie jego deklaracji, lecz zafundowaliśmy sobie powrót do starego, który, według nas, a także według dominującego w światowym dyskursie przekonania – był ekonomicznie sprawniejszy. Bo to prawda. Organizm rywalizujący jest sprawniejszy od kooperującego, o czym już było. Błyskawicznie zapełnia półki w sklepach setkami gatunków sera i generuje nowe miejsca pracy dla aktorów i sportowców w przemyśle reklamowym, by te sery jakoś ludziom sprzedać. Świat przy okazji staje się bardziej kolorowy, co nam się podoba, bo większości z nas w głębi duszy podoba się kicz, nobilitowany zresztą już do rangi sztuki.
Czy jednak w życiu człowieka tylko sprawność się liczy i czy tylko ona nadaje sens wszystkiemu, czym się zajmujemy? Przecież przyjmując taki punkt widzenia godzimy się z dominacją Natury i jej praw nad Rozumem, czymś, podobno, jakościowo od natury odmiennym i innego niż naturalne – według wielu z nas – pochodzenia. Ciekawe, że nawet głosiciele słowa bożego wszelkich wyznań za usprawiedliwioną uznali rywalizację, wynikającą z niechęci do bliźniego – jako wroga i rywala. Jednocześnie w pogardzie mając kooperację, zakładającą miłość do bliźniego – przyjaciela, czy, o zgrozo, towarzysza naszych poczynań.
Gospodarka wolnorynkowa do złudzenia przypomina środowisko, w którym ewoluują organizmy żywe. Największym zaś wrogiem ewolucji, czyli mordowania milionów w imię sukcesu jednostek, jest rewolucja, bo tylko ona może naprawdę zatrzymać hekatombę nieszczęść. Choć też wymaga ofiar, to jednak, z ekonomicznego punktu widzenia – mniej. Ale ja oczywiście nie proponuję takiej terapii uzdrowienia świata, a jedynie przedstawiam fakty.
Każdy nieuprzedzony przyzna bowiem, że system trzymający w niedostatku, więc w upokorzeniu, miliardy, by tylko nieliczni mogli czuć luksus jego beneficjów, daleki jest od choćby szczątkowej, godnej ludzkiego rozumu, poprawności. Jednak to ci nieliczni beneficjenci propagują teorię jego bezalternatywności, finansując władzę i skorumpowane media. Innym proponując skapywanie bądź filantropię. W Polsce zaś najsilniejsza partia opozycyjna, której, jak chcę wierzyć, rzeczywiście na sercu leży dobro wywłaszczonych, uwikłała się w nierozwiązywalną sprzeczność wrogości do idei socjalistycznych, przeciwstawionych swoiście rozumianej narodowej tradycji, tworzącej absurdalny melanż z antyrywalizacyjnym przecież, do bólu egalitarnym, i – o zgrozo – co do zasady powszechnym, a więc kosmopolitycznym chrześcijaństwem. Podobna umysłowa i ideologiczna hybryda nic dobrego wygenerować nie może, nawet na gruncie czystej teorii. Bo w najlepszym wypadku, idąc za jej wskazówkami, wrócimy do przedwojennej Polski – państwa biedy, obszarników, czapkujących im chłopów i postszlacheckiej niechęci do nowoczesnej gospodarki. Ta zaś ma przecież także dobre strony i ogromny potencjał pozytywnego wpływu na społeczeństwo. Gdyby płynące z niej profity dzielić rozumnie, a nie niewidzialną ręką, czyli na ślepo. Warto też, w Polsce, pamiętać, że do emancypacji najszerszych rzesz społeczeństwa nie prowadzi nadawanie obywatelom absurdalnego statusu „firm jednoosobowych”, bo nawet brzmi to śmiesznie, a choćby upowszechnianie spółdzielczości. Spółdzielnie jednak też, nie wiedzieć czemu, są na cenzurowanym.
Warto, jak sądzę, od czasu do czasu zadać sobie parę pytań, ot tak, po prostu, z czystej ciekawości, czy przypadkiem nie znalazłyby się na nie jakieś odpowiedzi. Najgorsze bowiem, co człowiek może zrobić, to przestać pytać i rzucić się w wir pracy, za cel mającej jedynie ciągły dynamiczny wzrost najrozmaitszych odhumanizowanych wskaźników. Bo, być może, ten wzrost właśnie tak wiele nas kosztuje, że powoli, przynajmniej najwrażliwsi z nas, przestają dostrzegać płynące z niego korzyści.
Nemo
Przejdź na samą górę