• 16 marca 2023
    • Paradygmat rozwoju

    Realne i symboliczne

    • By nemo
    • |
    • 05 lutego 2013
    • |
    • 2 minuty czytania

    Wydaje mi się, że Polski, jako państwa, realnie już nie ma, ale mało kto to widzi i mało kogo to obchodzi.

    Państwo polskie istnieje nadal jedynie w sferze symbolicznej. To znaczy ma rząd z symbolicznymi uprawnieniami (żyć nie umierać w takim nic nie znaczącym rządzie), prezydenta bez uprawnień (to już sama przyjemność), godło, hymn i symboliczną armię. Ma też flagę, ale nawet tę Polacy mylą z banderą i odwrotnie. Także odwrotnie czasem wieszają, co dowodzi, jak mało jest dla nich ważna i służy wyłącznie do drażnienia sąsiadów lub powiewania nią na stadionach. Mamy też sejm, ten jednak wyłącznie dostarcza rozrywki, jeśli przypadkowo obrady są transmitowane. Jeśli nie są, i tak nie wiadomo co robi.

    Jednak poza tymi symbolami suwerenności nie mamy już nic. Prócz może jeszcze granic, ale realnych tylko na wschodzie i północy, które jednak istnieją wyłącznie dlatego, że gwarantują nam je inne państwa, a nie nasza własna siła militarna. Tak więc nawet te szczątkowe granice mamy tylko dopóty, dopóki żyjemy w zgodzie z państwami gwarantami, którym zawierzyliśmy nasz byt symbolicznie samodzielny, a realnie mocno – delikatnie mówiąc – warunkowy.

    Współcześnie suwerenność państwa, a więc jego byt realny, gwarantuje bardziej jeszcze niż armia – gospodarka. Nad nią rząd polski (czyli mówiący mniej więcej po polsku i składający się mniej więcej z Polaków, co sugerują niechętni), ale nie Polski – czyli państwa, przecież, ma też władzę wyłącznie symboliczną, jako że nasi suwereni – ci, którzy gwarantują naszą symboliczną suwerenność – niemal wprost zakazują naszym władzom realnej nad gospodarką władzy.

    Rząd nie ma żadnego wpływu na wysokość płac, bo musi stosować się do narzuconej nam ideologii, według której władza ma prawo wpływać na gospodarkę wyłącznie po to, by ułatwić życie właścicielom środków produkcji. Tu każda interwencja jest dozwolona, chyba że godzi w interesy naszych suwerenów. Stała groźba czerpiących z naszej pracy zyski to ta, że w razie czego uciekną z Polski, szukając zysków gdzie indziej. Tak więc rząd polski udaje tylko, że negocjuje z pracownikami i pracodawcami wysokość płacy minimalnej, bo wyłącznie taki ma minimalny na cokolwiek wpływ, co i tak żadnego nie ma znaczenia, bo dotyczy tylko umów o pracę. Pracodawcy, niezadowoleni z ustaleń, zawsze przecież mogą zmienić umowy o pracę na dowolne inne umowy, w razie czego zmieniając nazwę firmy w jednym okienku, bo rząd już o to zadbał, by wybór był spory. A poza tym nad niczym nie panuje i panować nie chce.

    Rząd nie może także podnieść podatków, mimo że ma dziurę w budżecie, bo zagraniczni właściciele środków produkcji znów grożą, że natychmiast opuszczą nasz kraj, który okupują z łaski i dla naszego dobra wyłącznie, a produkcję przeniosą gdzie indziej. Że tym samym grożą będący w zdecydowanej mniejszości właściciele polscy, to nikogo nie dziwi już od czasów I Rzeczypospolitej. Bo przejęli i godnie kultywują obyczaj i mentalność ówczesnej szlachty, myślącej wyłącznie o własnym, nie o zbiorowym, interesie. Rząd te groźby znosi pokornie, udając – gdy weń plują – że to deszcz pada. Bo co ma zrobić?

    Docelowo zabroni nam się nawet emisji własnej, państwowej waluty, odbierając nawet ten już i tak w dużej mierze symboliczny dziś atrybut państwowej suwerenności. Narażony na spekulacyjne ataki cudzoziemców, bo taka jest cena posiadania waluty wymienialnej. Gdy zaś przyjmiemy euro, okaże się, że zarabiamy 4 razy mniej niż nam się wydawało.

    Jedyne więc co nam zostało i z czego korzystamy, udając, że u siebie robimy co chcemy, to walka w sferze symbolicznej właśnie, o symboliczne tylko swobody i z symbolicznymi opresjami. Bo gdy nie możemy w pełni suwerennie decydować o sprawach istotnych dla naszego bytu, oddajemy się z pasją, niejako w zastępstwie, walce o to, co naszych suwerenów nie interesuje. A więc, na przykład, czy pozwolimy parze dwóch mężczyzn dziedziczyć jeden po drugim. Tu zdania są podzielone, bo jeśli zezwolimy, uważa się, to Polacy zrezygnują z małżeństw – chronionych przez państwo w braku innych dóbr do ochrony – i masowo zaczną wiązać się w pary jednopłciowe. W sumie możliwe – w końcu najlepiej dogada się facet z facetem a baba z babą, i tylko mądra presja państwa powoduje, że pojawiają się, jakże sporadycznie, związki dwupłciowe. Albo zastanawiamy się, z całą powagą i przy udziale skrajnych emocji, kto będzie decydował, czy osoba transseksualna jest mężczyzną czy może kobietą. Tu, według wielu z nas, najlepiej oddać decyzje w ręce prawników, optymalnie – profesorów prawa, być może także genetyków, nie zaś dekadencko pozwolić, by wystarczyło osobiste przekonanie, hormony i genitalia delikwenta.

    Nie jestem fanem suwerenności dla niej samej. Pierwsze z brzegu przykłady, jakie mi się nasunęły, wskazują jednak, że jedyna korzyść, jaką odnosimy ze zrzeczenia się 90 procent suwerenności, nasza korzyść, nie korzyść naszych suwerenów i gwarantów, to ta, że mogliśmy zlikwidować armię, a więc ograniczyć łożone na nią środki, ufając, że obcy przyjdą nam z pomocą w potrzebie… to znaczy, gdyby jakiś wariat chciał nam zbrojnie odebrać te 10 procent suwerenności, biorąc sobie na głowę 90 procent naszych kłopotów.

    Nemo