• 17 marca 2023
    • Ekonomia

    Problem z wiarygodnością obietnic wyborczych polega na ich finansowaniu

    • By krakauer
    • |
    • 14 maja 2015
    • |
    • 2 minuty czytania

    Słuchając obietnic wyborczych wszystkich 11 osób kandydujących w pierwszej turze wyborów prezydenckich, można było rzeczywiście nabrać przekonania, że żyjemy jeżeli nie w drugiej złotej epoce naszego państwa, to już na pewno jesteśmy ósmą gospodarką Unii i na tej fikcji można wybudować niezłe zobowiązania – to przecież nic nie kosztuje. W końcu przecież nikt nam tyle nie da, ile politycy obiecają nam przed wyborami.

    Pan Mateusz Szczurek minister finansów twierdzi, że w 2017 roku nastąpi powrót do niższych stawek VAT, co wynika z dobrej wiadomości jaką było zdjęcie z Polski procedury nadmiernego deficytu, chociaż mamy zalecenia żeby jeszcze odrobinę oszczędzić. Generalnie jednak jest to możliwe i będzie to miało pożyteczne efekty dla gospodarki, podobnie jak ewentualne podwyższenie pensji w budżetówce oraz indeksacja świadczeń. Stosunkowo silnie wzmocni to potencjał popytowy gospodarki – będziemy mieli dwa impulsy – zmniejszenie podatków oraz zwiększenie dochodów (co się w prawdziwym świecie prawie nie zdarza). Jest to o tyle bezpieczne, że nie ma formalnie inflacji i można się nie obawiać o wskaźnik, co ma znaczenie generalne dla gospodarki, której jeszcze pół roku temu poważnie groziła spirala deflacyjna. To są jednak plany na 2017 rok, a przed nami wybory w październiku lub listopadzie 2015! To trochę za mało jak na skuteczną kiełbasę wyborczą „strony rządowej”. Na zapewnienia pana ministra trzeba jednak patrzeć jak na ramy dla całego systemu, bo nie da się więcej dać niż się zgromadzi – można pożyczyć, ale zdaje się właśnie z tym mamy największy problem, ponieważ już pożyczyliśmy wystarczająco dużo. To każdy, a zwłaszcza kandydat na prezydenta powinien wiedzieć.

    Programy wyborcze dwóch kandydatów, którzy weszli do drugiej tury są tak ogólne, że wyliczanie na ich podstawie kwot obietnic wyborczych mija się z celem, zwłaszcza dlatego bo kompetencje prezydenta w Polsce mają się bardzo daleko od rozdawnictwa pieniędzy. No, chyba że nowy prezydent, zamierza terroryzować rząd wizją odmowy podpisania ustaw, jeżeli ten nie przeprowadzi jego pomysłów. Byłoby to obstrukcją konstytucyjną, jawnym terrorem i po prostu złamaniem Konstytucji. Jednakże, nie takie „akcje” już widzieliśmy na szczytach życia państwowego.

    Problem z wiarygodnością obietnic wyborczych polega na ich finansowaniu. To natomiast wymaga przełamywania barier percepcyjno-prawno-systemowych. Ponieważ w naszym kraju pieniądze jeżeli chce się dać, najpierw trzeba komuś zabrać np. w formie podatków. Bez zmiany nastawienia do reform, w ogóle nie ma mowy o wydawaniu pieniędzy. Istotą bowiem naszej drogi na przyszłość, nie jest i nie może być rozdawnictwo, ponieważ nie mamy z czego rozdawać i mieli nie będziemy. Przydałby się kandydat, który przynajmniej by nie obiecywał, a jeżeli już – to zawsze zastrzegając, że realizację obietnic uzależnia się od możliwości finansowych państwa. Co więcej, tak naprawdę to nadchodzi czas, kiedy korzystając z nastrojów społecznych można mówić o cięciu przywilejów. Prosty przykład – jeżeli rząd przepuścił przez parlament i prezydent podpisał tak gładko podniesienie wieku emerytalnego do 67-roku życia, dla wszystkich, to dlaczego nie przeprowadzić analogicznych zmian w podsystemach emerytalnych dla uprzywilejowanych grup zawodowych? Przecież obowiązuje równość wobec prawa? Jeżeli tak, to znaczy się że zasada praw nabytych, nie może obowiązywać „mniej” przeciętnego pana Kowalskiego lub przeciętnej pani Kowalskiej, od jego mniej przeciętnego kuzyna np. rolnika, mundurowego lub prawnika na wikcie państwowym? Chodzi o to, że argument przedstawicieli wpływowych grup uprzywilejowanych odnośnie zasadności nie zmienności ich uposażeń, opierający się na pięknym haśle ochrony praw nabytych, nie może być interpretowany inaczej niż wobec ogółu. Skoro bowiem „zoptymalizowano” warunki emerytalne dla wszystkich, to dlaczego nie można „pogmerać”, przy przepisach szczególnych?

    Jeżeli kandydaci rzeczywiście odnoszą się do państwa na poważnie, a do obywateli z szacunkiem i nie chcą licytować się na emocje lub bajki o rozdawnictwie, to nie tylko powinni pokazać społeczeństwu jak jest naprawdę, ale jeszcze – co ważniejsze – przedstawić różnice w swoich poglądach na rozwój w ramach DOSTĘPNYCH MOŻLIWOŚCI I OPCJI. To bardzo ważne, ponieważ właśnie to określa powagę i sens całego procesu wymiany obietnic wyborczych na głosy. Jednakże do tego jest potrzebne minimum zaufania w ramach klasy politycznej, a tutaj – jest tak jak jest. Pomimo całego rozsądku obaj panowie, są zakładnikami skomplikowanej przeszłości relacji ich obozów politycznych. Tutaj cudu nie będzie, A BARDZO BY SIĘ PRZYDAŁ.

    Najgorsze co może nam grozić, to układ kohabitacji: prezydent-rząd, w którym jedna strona stale deklarowałaby rozdawnictwo, a druga – oszczędzała. To skończyłoby się pełnym znienawidzeniem rządu, ze względu na jego politykę oszczędności przez większość roszczeniowo nastawionego społeczeństwa. Tutaj właśnie widać, jak bardzo wiele tracimy na tym, że nasza klasa polityczna nie potrafi się porozumieć w zakresie spraw zasadniczych – o jednych nie mówić, o innych nie mówić źle, a przede wszystkich umówić się, że nie licytujemy się na populizm i rozdawnictwo, bo wiadomo że nie ma i nie będzie. Proszę nie mieć złudzeń, chociaż tutaj BARDZO wypadałoby się mylić. Niestety w naszych realiach obiecane pieniądze, szybko zamieniają się w czyjeś już kiedyś zjedzone obiady, po których pozostaje tylko umyć ręce w póki co, ciepłej wodzie z kranu…