- Historia
Obrazki z dzieciństwa w PRL (cz. I)
- By Krystyna Badurka
- |
- 24 marca 2013
- |
- 2 minuty czytania
W 1947 roku, w wieku sześciu lat, poszłam do szkoły podstawowej. To było na wsi na Podlasiu. Usiadłam w pierwszej ławce obok Halinki, też sześciolatki. Obydwie nie miałyśmy ojców. Mój ojciec został zamordowany w 1945 roku przez zbrojne podziemie (Feliks Badurka, żołnierz Armii Krajowej, po rozwiązaniu AK przyjął funkcję naczelnika gminy Sterdyń. Został uprowadzony w dniu 11 kwietnia 1945 roku przez bojówkę narodowo-katolicką, prawdopodobnie utopiony w Bugu. Wywiad: Tak zwani partyzanci/SLH), ojciec Halinki dostał w 1947 roku wyrok śmierci za pomoc zbrojnemu podziemiu. A my dwie małe, biedne półsierotki zaprzyjaźniłyśmy się i pomagałyśmy sobie nawzajem.
Zapamiętałam kilka zdarzeń z pierwszej klasy, ale najbardziej „Święto Lasu”. W ostatnich dniach roku szkolnego cała szkoła maszerowała do lasu nad Bugiem. Spędzaliśmy tam cały dzień. Nauczyciele opowiadali o przyrodzie, dzieci śpiewały piosenki i deklamowały wierszyki związane z lasem, wodą lub zwierzętami. Ja powiedziałam taki wierszyk:
„Świerka świerszczyk za kominem i nagania nas,
czas już dzieci, czas już pora, wielki na was czas.
Mój świerszczyku bądź że cicho, nie dokuczaj nam.
To uparte jakieś licho, śpijże sobie sam.
A my komin obsiądziemy dokolusia wnet, słuchać będziem tego dziadka, co był w świecie het.
Dziadek dziwy opowiada, prędko płynie czas, świerka świerszczyk za kominem, do snu woła nas.”
W wakacje, po pierwszej klasie, pojechałam na kolonie letnie do szkoły w Bielanach koło Sokołowa Podlaskiego. Pamiętam, że nas tam tuczono. Wszystkie dzieci zostały zważone na początku turnusu i na końcu. Kilku chłopców przytyło po miesiącu pobytu na koloniach ponad pięć kilogramów. Otrzymali w nagrodę cukierki. Na tych koloniach zdarzyło się wtedy coś bardzo przejmującego. Jeden z chłopców odzyskał swoją mamę. Była w niewoli w Niemczech, zabrano ją, kiedy synek miał rok. Po wojnie poszukiwała go przez Czerwony Krzyż i właśnie w wakacje w 1948 roku odnalazła na koloniach w Bielanach.
W 1949 roku kończyłam drugą klasę. Wychowawca dał mi do nauczenia się wierszyk na zbliżającą się akademię. Wierszyk, w podręczniku do języka polskiego z 1947 roku, brzmiał tak:
„Maszeruje Jurek, Ewka, majowe słoneczko świeci
furczy z wiatrem chorągiewka, raz-dwa, raz-dwa idą dzieci.
Idą dzieci, lud, żołnierze, nie widać końca pochodu
Trzeci maj, cieszmy się szczerze – święto całego narodu.
Nauczyciel powiedział: zamiast trzeci maj, powiesz na akademii pierwszy maj – święto całego narodu. Pamiętaj! pierwszy maj. Nie pomyl się”
W 1950 roku był w mojej parafii biskup. To było wielkie wydarzenie dla mieszkańców tej okolicy. Zbudowana została wysoka drewniana brama wjazdowa, udekorowana kwiatami. Była banderia, chór dziecięcy i młodzieżowy, ochotnicza straż pożarna i tłumy wiernych z kilku parafii. Ja i kolega, dostaliśmy od proboszcza tekst mowy powitalnej, aby ją przed biskupem wygłosić. Staliśmy oboje na podium, wystraszeni i stremowani, otoczeni ze wszystkich stron ludźmi a w pewnej chwili przecisnął się do nas proboszcz, zwinął dłoń w pięść, machnął tą pięścią koledze przed oczami i powiedział: „teraz ci biskup da za śliwki!” Ksiądz nie mógł sobie poradzić z okolicznymi łobuziakami, którzy regularnie wykradali mu owoce z ogrodu, ale to nie był najlepszy moment, żeby chłopaka straszyć biskupem. Wenek czmychnął natychmiast. Dał nura w tłum i ja zostałam sama. Na szczęście znałam również jego kwestię, więc wyrecytowałam cały tekst, napisany przez proboszcza. Kilka zdań przytaczam:
„Ekscelencjo, Najdostojniejszy Arcypasterzu! W imieniu dziatwy szkolnej tutejszej parafii witam Cię serdecznie i gorąco. Przyjazd Twój do nas napełnił nasze serca dziecięce prawdziwą radością i wdzięcznością. Pragniemy przy powitaniu podzielić się z Tobą i tą jeszcze radością, że mamy szczęście uczyć się religii w szkole a więc poznawać i pogłębiać prawdy boże objawione a tym samym poznawać Pana Boga…”
To były już lata stalinizmu. Kościół stracił już i władzę i majątki. Był ubogi, skromny i bliski ludziom. Ksiądz nie otrzymywał zapłaty za katechezę i – jak wynika z przemówienia – był wdzięczny władzy, za samą możliwość prowadzenia lekcji religii w szkole. Ksiądz uczestniczył również w akademiach szkolnych.
Wierszyki i piosenki, których uczyliśmy się w szkole, prezentowałam później razem z siostrą w domu. Stawałam na taboreciku i śpiewałam np.:
„Stalin wszystkich bojów naszą chwałą, Stalin to młodości naszej blask. I z pieśniami walcząc, zwyciężając, za Stalinem idzie naród nasz.”
Albo wierszyk, który kończył się słowami: „(…) niech żyje nam Stalin i KPZR (Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego).”
Siostra recytowała ambitniejsze wiersze, była dwie klasy wyżej, np.:
„Wyzwolicielko Ludów, o lawino chwały, armio w szarych szynelach
kwitnieniem ran krwawa, wierna jak śmierć i droga, niby ręka prawa.”
Babci zapewniałyśmy wtedy bezsenną noc. Kiedy wychodziłam rano do szkoły, ciągnęła mnie za spódniczkę i pytała: „Krysiuniu, to z Moskalami teraz sztama?” Biedna babcia, musiała się co rusz na nowo upewniać, bo nie była w stanie tego pojąć (urodzona i wychowana w zaborze rosyjskim, nauczona, że to odwieczny i na zawsze wróg Polski).
Nie bardzo nas zindoktrynowano. Moja siostra wybrała psychologię na KUL-u, brat budowę maszyn na Politechnice Warszawskiej a ja matematykę na UW.
Może jednak jeden wierszyk odcisnął pewne piętno na mojej psychice, bo nie ma we mnie ani krzty rasizmu, nacjonalizmu czy antysemityzmu, ten wierszyk brzmiał:
„Patrz słonko się śmieje i śmiejmy się my, my wszystkie, wszystkie dzieci
dni chcemy mieć jasne i piękne mieć sny i pokój, pokój w świecie,
czy mieszkasz w Afryce, czy w Azji mieszkasz hen, usłyszysz na pewno radosny śpiew nasz ten
patrz słonko się śmieje….
czy skośne masz oczka czy czarna buzia twa, siostrzyczko, braciszku to dla was piosnka ta.
ten wierszyk uczył nas akceptacji dla innych.”
Słyszałam, że obecnie w jednej ze szkół nauczyciel wymyślił takie zadanie: „Siedzą w łodzi 10 katolików i 8 muzułmanów. Jak trzeba potrząsnąć łodzią, żeby wypadli sami muzułmanie?”
Taki np. wierszyk miał zachęcać do nauki:
„Teraz w szkołach bardzo mało jest leniuszków pośród was, przechodzicie armią całą rok w rok do następnych klas.
Lecz wyjątki są widocznie, bo dziś w jednej z naszych szkół, podszedł do mnie drugoroczniak, z miną, jakby winę czuł.
Powiedz na co to ci zda się, rzekłem a on spuścił wzrok. jeszcze raz w tej samej klasie siedzieć przez następny rok?
Pomyśl tylko, przez rok cały ile ziemia plonów da, ile młyn przemiele zboża, ile pług zaorze ha.
Ile płótna w kraju naszym tkaczki w rok utkają nam, ile setek nowych maszyn wyjdzie w świat z fabrycznych bram.
Toczy się dni potok rwący, ciągle naprzód płynie czas, czy się może rok bieżący znów powtórzyć drugi raz?”
W pierwszych latach po wojnie niektórzy nauczyciele na prowincji mieli jeszcze zwyczaj stosowania kar cielesnych wobec nieposłusznych uczniów. Najczęściej wymierzano „łapę” linijką. Był też taki jeden nauczyciel, który uczniowi, który mu podpadł, kazał zdejmować spodnie i bił go kijkiem.
Moja mama opowiadała, że przed wojną szkoła mieściła się w prywatnym domu w sąsiedztwie naszego domu. Do klasy razem z moją mamą chodził chłopiec opóźniony w rozwoju. Jeden z nauczycieli był ewidentnym sadystą. Co dzień, po lekcjach, zostawał z tym niedorozwiniętym chłopcem i go katował.
W latach pięćdziesiątych zabroniono bicia dzieci w szkole. Pod żadnym pozorem nie wolno było uderzyć ucznia. To zarządzenie było bezwzględnie egzekwowane. Bardzo młoda nauczycielka z mojej okolicy, ucząca dzieci w Łochowie, wyprowadzona zapewne z równowagi, uderzyła ucznia. Została wezwana do kuratorium i postraszona sądem. Utopiła się w Liwcu. Opowiadałam po latach o tym tragicznym wypadku mojemu mężowi a on mi przerwał i powiedział: „tak, wiem, to była moja kuzynka.”
U mnie w domu było radio tzw. kryształkowe na słuchawki. Można było usłyszeć Głos Ameryki, audycję nadawaną specjalnie dla Polaków, po polsku. Słyszałam np. taki dowcip nadawany w okresie „zimnej wojny”: „Stoją w parku w Moskwie murarz i traktorzystka, trzymają się za ręce, patrzą sobie głęboko w oczy i szepczą: największą naszą miłością jest Stalin.”
Mama opowiadała, że przed wojną, kiedy radio zostało zainstalowane, kolejno przychodzili sąsiedzi, żeby zobaczyć i posłuchać. Zdolni i dowcipni kuzyni mamy, młodzi chłopcy, natychmiast dorobili swój nadajnik. Przez okno obserwowali, kto idzie. Najpierw była zwykle muzyka, gość słuchał, następnie spiker przekazywał jakieś wiadomości a wtedy któryś z chłopców włączał się i zaczynał mówić, np. Stachu, krowy dzisiaj nie napoiłeś, od rana ryczy itp. Mama mówiła, ze chłop rzucał słuchawkę i zataczał się z wrażenia. Strasznie się dziwił, że w radio w Warszawie wiedzą o jego krowie.
5 marca 1953 roku zmarł Józef Stalin.
W mojej szkole podstawowej (byłam w szóstej klasie) staliśmy na baczność pięć minut, siostra była w tym czasie w pierwszej licealnej w Sokołowie Podlaskim. Dyrektor szkoły był tak nadgorliwy, że nakazał młodzieży stać w milczeniu całą godzinę, w hołdzie dla Stalina.
W lipcu 1953 roku przeprowadziłam się z rodziną do Warszawy.
c.d.n.