• 16 marca 2023
    • Wojskowość

    Musimy zwiększyć potencjał bojowy lotnictwa

    • By krakauer
    • |
    • 08 października 2012
    • |
    • 2 minuty czytania

    Musimy zwiększyć potencjał bojowy lotnictwa. Siły powietrzne Rzeczpospolitej składają się z Wojsk Lotniczych, Wojsk Obrony Przeciwlotniczej i Wojsk Radiotechnicznych, my ograniczymy się jedynie do omówienia potrzeby wsparcia komponentu lotniczego.

    Na dzień dzisiejszy posiadamy 48 samolotów F-16 w wersji Advanced Block 52+, w tym 36 samolotów jednomiejscowych F-16C oraz 12 dwumiejscowych F-16D. Użytkujemy 31 (z posiadanych 45 tj. 12 „polskich”, 10 „ex-czeskich” i 23 „ex-niemieckich” ) samolotów MiG-29 oraz 48 ciągle groźnych Su-22. Szczegółowe informacje na temat stanu ilościowego i parametrów technicznych są dostępne na stronie internetowej PSP. Pozostałych maszyn nie można uznać za bojowe.

    Realia eksploatacji samolotów powodują, że czymś nienormalnym byłoby liczyć na 100% gotowość bojową w jednostkach, dlatego też realnie wszystko, na co możemy liczyć to dyspozycyjność około 40 F-16, 20 Mig-29 i 30-kilku Su-22; co razem daje możliwość użycia około 90-100 samolotów bojowych, z których jedynie F-16 to maszyny wielozadaniowe, tj. zdolne do atakowania celów naziemnych i nawodnych oraz walki powietrznej. Dwa pozostałe typy maszyn to wąsko wyspecjalizowane samoloty przystosowane do doktryny użycia sił zbrojnych państw Układu Warszawskiego. Co prawda Migi to doskonałe samoloty myśliwskie, jednakże ich użycie względem zagrożenia ze spodziewanego kierunku – wiązałoby się z pewnymi trudnościami z identyfikacją samolotów własnych i przeciwnika. Dlatego też, te maszyny, jeżeli już do czegoś posłużą to będzie to, co najwyżej osłona myśliwska Warszawy o ile nie własnych baz. Chociaż po naszych pilotach można spodziewać się praktycznie wszystkiego, albowiem potrafili nimi lądować na DOL-ach, a to jest wyczyn, gdyż ta wysoko wyspecjalizowana maszyna ma jednak wysokie wymagania w zakresie infrastruktury lotniskowej. Podobnie Su-22, bez względu na archaiczny wygląd, który u laika wzbudza dezaprobatę – to potężny samolot uderzeniowy, zdolny do przeniknięcia nad terytorium przeciwnika i zaatakowania bardzo silnie bronionych celów. Warto pamiętać oglądając te maszyny, że zostały one zaprojektowane a piloci byli na nich szkoleni, do przełamania obrony przeciwlotniczej państw NATO nad „NRF” i uderzenia na zaplecze grupujących się tam zachodnich armii. Co prawda maszyny te mają swoje lata i prawdopodobnie niskie resursy do wykorzystania, ale jest to nadal broń, z której potencjałem musi się liczyć każdy przeciwnik – zwłaszcza gdyby działały pod osłoną uzbrojonych po zęby w konfiguracji myśliwskiej F-16.

    To wszystko, nie dysponujemy innymi samolotami bojowymi. 48 F-16 to pomimo ich przewagi w wyposażeniu bojowym i precyzyjnym nad każdym samolotem za naszą wschodnią granicą – po prostu zbyt mało, żeby czuć się bezpiecznie w znaczeniu osłony nie tylko własnych baz, ale przede wszystkim wojsk walczących z nieprzyjacielem, już o atakowaniu jego zaplecza nie wspominając.

    Pomijając współdziałanie z sojusznikami i ewentualne stacjonowanie w Polsce amerykańskiej eskadry F-16 możliwej do natychmiastowego użycia, to jest mizernie, przerażająco strasznie mało. Chwała rządowi Leszka Milera, który kupił te F-16, bo bez nich nie byłoby w ogóle nic, jednakże jest to przerażająco – szokująco i totalnie za mało. Powinniśmy mieć potencjał umożliwiający coś więcej niż obronę własnych baz, powinniśmy mieć tyle samolotów, żeby móc nie tylko się obronić przed uderzeniem, ale też zaatakować nieprzyjaciela w jego macierzystych bazach – licząc się z ryzykiem utraty części wysłanego w bój potencjału bez zasadniczego powstrzymania naszej zdolności obronnej.

    Limit uzbrojenia konwencjonalnego CFE na Polskę w zakresie samolotów bojowych to 460 maszyn. To niewiele, ale zważywszy na ceny samolotów bojowych prawdopodobnie nigdy nie będzie nas stać na wypełnienie tego limitu z własnych środków.

    Bez względu na rozwój technologii powodującej, że do uzbrojenia najbogatszych krajów zaczynają wchodzić samoloty bezpilotowe, umożliwiające już nie tylko patrolowanie, ale także atakowanie celów naziemnych, a w przyszłości – walkę powietrzną, nie można odpuścić komponentu tradycyjnego w oczekiwaniu na cud bezpilotowców.

    Musimy w stosunkowo krótkim czasie zwiększyć potencjał bojowy naszego lotnictwa, zwiększając ilość samolotów bojowych.

    Ze względów oszczędnościowych – żeby oszczędzić na logistyce powinniśmy pozostać przy F-16, który jest i będzie jeszcze długo samolotem bardzo groźnym na każdym teatrze działań wojennych. Wymiana elektroniki, oprogramowania i najnowsze wersje uzbrojenia – produkowanego w wielu krajach świata, zapewnią nam posiadanie samolotu, którego jedyną wadą będzie brak możliwości pionowego startu i lądowania, poza tym będzie to groźna broń zdolna do powstrzymania i zadania ciosów każdemu przeciwnikowi na bliskim i średnim zapleczu.

    Można rozważyć dokupienie lub przejęcie używanych samolotów z innych krajów, które pozbywają się samolotów ze względów oszczędnościowych lub w oczekiwaniu na wymianę ich na nowsze modele (F-35). Ten wariant zdecydowanie szybko i niskim kosztem podniósłby naszą zdolność bojową. Niestety trzeba byłoby się wówczas liczyć z koniecznością poniesienia kosztów i stratą czasu – na remonty maszyn. Jednakże, jako „tzw. jednorazówki” (autor przeprasza pilotów za dosłowność), do oparcia pierwszej fali ataku – i skupienia na sobie furii pierwszej fali ataku – byłyby idealne. Tych maszyn byłoby mniej szkoda, a umiejętne zmodernizowanie, odpowiednie szkolenie i specjalna doktryna użycia – umożliwiłyby wykorzystanie posiadanego przez te samoloty potencjału. Biorąc pod uwagę będące na zbyciu obecnie i w najbliższych latach maszyny w europejskich krajach NATO można liczyć na nabycie około 150-200 samolotów. Byłoby to totalne wzmocnienie naszego potencjału, który co prawda ze względu na resursy częściej by stał niż latał – czekając na swoją wielką chwilę, ale byłoby to coś, z czym każdy atakujący musiałby się liczyć.

    Można też zamówić kolejną partię 48 maszyn (lub wielokrotność liczby 12) u producenta, co byłoby kosztowne, ale do przełknięcia ze względu na praktycznie nieskończoną elastyczność potężnego lobby związanego z amerykańskim wytwórcom. Żaden kredyt nie byłby tak łatwo dostępny jak na te samoloty, zwłaszcza teraz w okresie kryzysu i cięć w przemyśle zbrojeniowym USA. Dlatego stosunkowo tanio (po około 100 mln USD za maszynę wraz z najważniejszymi częściami), można by nabyć te samoloty, których cykl produkcyjny to około 3 lat od zamówienia. Czyli zamawiając dzisiaj np. 150 maszyn za kwotę około 15 mld USD, otrzymalibyśmy pierwsze 12 po 36 miesiącach, a potem, co roku – oczywiście od warunków kontraktu można by się spodziewać około 40-60 samolotów. Oczywiście przy mądrze skonstruowanej ofercie offsetowej można by było liczyć przynajmniej na montaż ich części w kraju, co podniosłoby na wyżyny nasze zdolności wytwórcze, – ale z pewnością podwyższyło koszt jednostkowy pozyskiwanej maszyny. W efekcie za 5-7 lat mielibyśmy w dyspozycji 200 w zasadzie nowych maszyn w najnowszych wariantach doskonałego i sprawdzonego samolotu – będąc w połowie spłacania kredytu za nie.

    Jest też trzeci wariant, polegający na umiejętnym połączeniu obu powyższych, gdzie priorytetem nie byłoby pozyskanie dużej ilości maszyn, ale przejęcie technologii umożliwiającej stopniowe uzupełnianie posiadanego potencjału w drodze: kompleksowych remontów używanych samolotów kupionych od partnerów z NATO jak również stopniowym uczeniu się składania maszyn z nowych części przysyłanych z USA. W wytypowanych zakładach lotniczych, odbywałaby się powolna manufakturowa produkcja – stopniowe składanie samolotu z części, które trwałoby dla pierwszego egzemplarza być może i z 5 lat, ale w efekcie mielibyśmy opracowaną własną technologię montażu F-16 z części kupionych od producentów, wyjętych z maszyn używanych i dostępnych na rynku jak również własnych zamienników. Wymagałoby to jedynie odpowiednich porozumień licencyjnych gwarantujących jakiś poziom wsparcia dla tak podjętych działań, albowiem nie wszystko jesteśmy w stanie zrobić sami. Jest oczywistym, że tak „złożony” samolot mógłby mieć mniejsze możliwości bojowe od oryginału – albowiem np. radar amerykański zastąpilibyśmy europejskim lub używanym, a użyte materiały i komponenty zwiększyłyby ciężar własny statku powietrznego – w stosunku do oryginału obniżając masę użyteczną. Ale w efekcie mielibyśmy stałe zasilenie w montowane w kraju maszyny – „własnym przemysłem”, a co ważniejsze pozyskalibyśmy technologię umożliwiającą nam swobodne modyfikowanie posiadanych samolotów. W tym wariancie można oceniać, że bez problemu moglibyśmy w ciągu roku wyprodukować/złożyć/wyremontować, co najmniej jeden a po rozwinięciu produkcji z fazy „uczenia się” – bez problemu do dwóch samolotów rocznie. Nie jest to wiele, ale byłoby to rozwiązanie najbardziej przyszłościowe z dodatkowymi korzyściami dla krajowego przemysłu.

    Wnioski, – co najmniej dwa – po pierwsze samo uświadomienie sobie potrzeby wzmocnienia ilościowego lotnictwa to już poważny krok na przód, a po drugie – ten proces powinien mieć określone ramy czasowe, kiedy to możliwe byłoby przynajmniej ujednolicenie posiadanego parku maszyn. Nasze Mig-i i Su nie będą wieczne. Jeżeli chcemy mieć efekty za 5-7 lat, dzisiaj trzeba podjąć konkretne decyzje. Niestety możemy nie mieć czasu na czekanie. Tymczasem pozostaje jedynie czekać na dobre serce pani Angeli Merkel, ale raczej nie byłoby nas stać na eksploatację starzejących się Tornado! Alternatywnie Amerykańskie Foreign Military Financing.