- Polityka
Mit zielonej wyspy bez kurzych jaj
- By krakauer
- |
- 03 kwietnia 2012
- |
- 2 minuty czytania
Polacy mają stały niedosyt porównań, skrzętnie wykorzystują to politycy dokonując od czasu do czasu mniejszej lub większej komparatystyki naszego kraju do innych, obiecując drugą Japonię lub drugą Irlandię. Każdego, kto bez emocji podchodzi do polskości – tej wielkiej patetycznej oraz tej codziennej zwyczajnej z pewnością to nie dziwi i podchodzi do tego chłodno i realistycznie, albowiem Polska, jako twór państwowy i system społeczno-gospodarczy jest po prostu niepowtarzalna. Nie było nigdy nigdzie indziej tak wspaniałego kraju jak nasz, w którym Polacy czuliby się tak dobrze i żyłoby im się naprawdę wyśmienicie – z tym, że raz lepiej a raz gorzej. W zasadzie coraz częściej gorzej, a obecnie im lepiej tym gorzej, ponieważ lepiej już było i nie będzie tak dobrze, jakby mogło być nawet, jeżeli byśmy chcieli.
Poprzednia kadencja nowego-starego rządu panów Tuska i Pawlaka obfitowała w wydarzenia medialnie strawne i unikanie jakichkolwiek kontrowersji związanych z realnym wymiarem realizowanej polityki, zwłaszcza w sferze sprawczej. Rząd chwalił się Euro 2012, piał z zachwytu na samą myśl o objęciu przewodnictwa w Radzie Unii Europejskiej – słynna prezydencja, była jednym z wydarzeń sztandarowych naszego rządu. Podobne sukcesy odnosiliśmy wykuwając podwaliny polityki wschodniej Unii Europejskiej, jak wcześniej załatwiając inwestycje strategiczne w krajowym przemyśle stoczniowym z Katarczykami…
Było śmiesznie, zwłaszcza jak po absolutnej zapaści na kolei jeden z przedstawicieli rządu otrzymał kwiaty od koleżanek z ław sejmowych, ku złości znacznej części społeczeństwa i co było widać po minie – wściekłości szefa rządu. Większych sukcesów zresztą nie było, rząd zupełnie – praktycznie w ogóle, poza kasacją części przywilejów emerytalnych nie podjął w ciągu minionej kadencji żadnej strategicznej decyzji. Niektórzy nawet twierdzą, że nie podejmował żadnych poza zarządczymi decyzji w ogóle.
Wszyscy pamiętamy, jak dumnie pan premier ze swoim ministrem zaprezentowali się na tle mapy europy w budynku dawnego KC PZPR obecnie Giełdy Papierów Wartościowych, pięknie się wszyscy pysznili, zżerała nas duma, było wspaniale – zielone na tle czerwonego i to jeszcze nawet słupki szły do góry… razem z podatkiem VAT.
Następnie były wybory, podlane męczeńsko-katorżniczym sosem smoleńskim, z pierwiastkami zwalczania wśród księży pedofilii. I niby nic się nie stało, wygrano zgodnie z przewidywaniami i nagle zmieniła się retoryka tych samych panów. Pan premier i pan minister finansów w kilku mniej lub bardziej przemyślanych wypowiedziach postraszyli społeczeństwo widmem kryzysu. Była mowa nawet o ubieganiu się o zieloną kartę do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, jako jedynej ostoi porządku i bezpieczeństwa w niepewnych czasach. Wówczas już mit zielonej wyspy prysł, jednakże pozostała retoryka ostrej walki z kryzysem przy niesłychanie silnych wysiłkach rządu, który nawet prosił media i społeczeństwo o sto dni na „rozbiegówkę”…
Minęło dużo więcej dni, w międzyczasie rząd powykładał się na kilku kompletnie nieprzygotowanych reformach, nowy minister zdrowia dwoił się i troił – firmy farmaceutyczne zwolniły sporo pracowników z działów marketingu, albowiem nasz rynek farmaceutyczny po wprowadzeniu reformy przygotowywanej przez panią minister Ewę Kopacz ma już zupełnie inny charakter. Problem polega na tym, że jaki on jest nie wie nawet rząd.
Po sukcesie systemu opłat drogowych, którego meandry funkcjonowania powalają na kolana nawet najtwardszych z przewoźników, wielu myślało, że już chyba nic nikogo nie zadziwi. No, ale pojawiła się kolejna porażka rządu związana ze sprawą ACTA, w której nawet jak ktoś nie wie o co chodzi to wie że to wina rządu – niestety. No i stadion narodowy, kwestia wypłaty premii dla negatywnego bohatera naszych mediów, oraz „ministry” Muchy!
Aktualnie rząd przegrał, głównie dzięki twardej postawie koalicjanta – partii interesu klasowego jednej z grup społecznych – kolejną reformę – tym razem o znaczeniu systemowym dla państwa i społeczeństwa, czyli emerytalną. Mniejsza o wynik, zobaczymy w Sejmie podczas głosowania, podobno posłanka Pomaska da radę (pani poseł jest w zaawansowanej ciąży), więc koalicja przepchnie wniosek.
W tym wszystkim o dziwo gospodarka ma się stosunkowo dobrze. Polacy nie przejmują się tym, co mówią i robią politycy, jeżeli to zbytnio nie narusza ich rzeczywistości. Jednakże obecnie, prawdopodobnie za sprawą kur niosek, dla których wygody Unia Europejska wymogła specjalne normy – Polacy prawdopodobnie pierwszy raz od dłuższego czasu – wszyscy jak kraj długi i szeroki odczują podwyżki cen. Nie mówi się o nich, a one cichaczem postępują. Przy czym, jeżeli stopniowo podwyższane są wszystkie ceny o kilka groszy, co miesiąc dwa – można to jakoś wytrzymać, po prostu się tego nie odczuwa. Podobnie z opłatami, stopniowe podwyżki kolejnych mediów i podatków lokalnych można przełknąć. Jednakże problem się pojawia w momencie, gdy podwyżki są nagłe i zdecydowane – a dotyczą dóbr, dotychczas uznawanych przez Polaków za dobra zdawkowe. Tak w tym roku przytrafiło się i to z jajkami! Ich ceny w wyniku działań administracyjnych, gdzie państwo – Unia, zaingerowało w wolny rynek poszybowały znacznie w górę. Jajko kosztuje w detalu prawie złotówkę, albo nieco ponad złotówkę. To już denerwuje Polaków, albowiem nagle każdy może bardzo łatwo przeliczyć swoją wypłatę na ilość możliwych do zakupienia jajek. Podkreślmy, jajek, których Polacy lubią jeść bardzo dużo, w tym w święta, – dlatego bo są smaczne, pożywne a do tego dotychczas były stosunkowo tanie. Prawdopodobnie nikt wśród decydentów w Unii Europejskiej nie przypuszczał, jak bardzo 35 milionowy naród nad Wisłą jest uzależniony od mięsa kurzego i od jaj kurzych – albowiem stanowią one podstawy naszej codziennej diety. Polaków nie stać na jagnięcinę, wołowinę, szynkę, lub inne wysoko przetworzone wyroby mięsne. Dominująca część narodu regularnie pożywiała się niezliczoną ilością jajek kurzych w wielu postaciach – pochłanianych bezpośrednio, lub pośrednio w postaci innych produktów, w których stanowią one składnik – np. makaron. Wzrost cen drastycznie ogranicza dostępność tych podstawowych dóbr konsumpcyjnych.
Jeżeli dotychczas przeciętny emeryt mający około 1300 zł emerytury mógł kupić sobie miesięcznie około 2-3 tysięcy jaj kurzych, jeżeli był sprytny i kupował na placu od hurtowników, to obecnie jego siła nabywcza liczona w jajkach drastycznie zmalała – stać go na tysiąc lub tysiąc ileś jajek i na tym koniec. Tym sposobem, Unia Europejska pokazała nam Polakom, jak bardzo do tyłu jesteśmy w kwestii tak zasadniczej jak zdolność do przetrwania.
Rządzący zupełnie mają w niepoważaniu wzrastające ceny żywności, na której już podstawowe produkty – coraz mniej jest stać dominującą większość obywateli.
Nie da się stale na wszystkim oszczędzać i odmawiać sobie wszystkiego. Gdzieś jest granica, której żaden Polak nie zgodzi się przekroczyć nawet w imię zapłacenia rat za mieszkanie, samochód albo sprzęt RTV. Tą granicą są i tak ograniczane zwyczaje żywieniowe! Jeżeli już nie można się najeść do syta czymś tak banalnym jak jajka kurze to powstaje pytanie, czy już jest źle, czy jest już gorzej? Po co nam taki kraj i taka Unia Europejska, gdzie przestaje być nas stać nawet na jajka? UWAGA TO PYTANIE JEST SZOKUJĄCO ZASADNE! Ile upokorzenia przez kasami supermarketów, aptek, itp., są jeszcze gotowi znieść Polacy? Gdzie jest granica pęknięcia?
Można się jedynie pocieszać, że poprawi się kurom. To sympatyczne i niewinne zwierzęta, bardzo pocieszne. Bardziej komfortowe warunki hodowli powinny spowodować, że ryzyko masowych epidemii wśród drobiu się zmniejszy – to chyba jedyny plus tych zmian, którą odczujemy w naszych wigilijnych koszyczkach.
Przejdź na samą górę