- Polityka
Minister Bieńkowska nie chce umierać za święte krowy ze wsi
- By baca56
- |
- 04 listopada 2012
- |
- 2 minuty czytania
Kilka dni temu jedna z gazet zamieściła pod znamiennym tytułem „Nie powiemy – dopłaty dla rolników albo weto” wywiad przeprowadzony przez panie red. A. Nowakowską i D. Wielowiejską z Ministrem Rozwoju Regionalnego panią Elżbietą Bieńkowską.
Rozmowa ta wywołała słabe reakcje ze strony niektórych organizacji rolniczych, w podstawowych mediach przeszła praktycznie bez echa. Temat rozmowy jest jednak zbyt ważny, aby zbyć go milczeniem.
Gdyby wypowiedzi pani Bieńkowskiej miały charakter prywatny można by jedynie ubolewać nad brakiem rozeznania w realiach, niezrozumieniem mechanizmów, fałszywością tez czy wreszcie zwykłą demagogią. W końcu można by wzruszyć ramionami i rzecz, jako mało istotną, taktownie przemilczeć. Pani Bieńkowska sprawuje jednak urząd Ministra Rządu RP, przez co jej publiczne wypowiedzi mają znacznie większą wagę i konsekwencje. Spróbujmy, zatem podejść do nich poważnie.
Już tytułowe oświadczenie pani Minister samo w sobie bulwersuje. Cóż bowiem ono oznacza? Przede wszystkim jest to wyraźny sygnał, że Rząd RP nie zamierza walczyć o dopłaty do polskiego rolnictwa, że po prostu kompletnie „odpuszczamy” w tej sprawie. Mało tego, w wypowiedziach p. Minister zawarta jest sugestia, że zarówno Minister Rolnictwa jak i Wicepremier są w gruncie rzeczy tego samego zdania. Biorąc pod uwagę, że Pan Premier z zasady o rolnictwie nie wypowiada się w ogóle to można chyba potraktować wypowiedzi Pani Minister, jako stanowisko Rządu w tej sprawie? Czy Pani Minister ma świadomość, jaki wpływ mają takie publiczne wypowiedzi na naszą pozycję przetargową w toczących się obecnie negocjacjach w sprawie kształtu nowego unijnego budżetu?
Zawołanie „Nicea albo śmierć” utrudnia znalezienie kompromisu i podwaja stawkę w przypadku przegranej. Jednak przedwczesna deklaracja „Nie będziemy umierać za Niceę” ma podobny skutek: wytrąca z rąk potencjalne narzędzie nacisku, osłabia pozycję przetargową, ogranicza pole manewru. W kontekście finiszu negocjacji w/s budżetu UE znacznie lepszym, (bo nieszkodliwym) rozwiązaniem byłoby skromne milczenie pani Minister.
Można się domyślać, że kontekstu zagranicznego Pani Minister nie brała pod uwagę; że wywiad skierowany był „do użytku wewnętrznego”, na krajowy rynek polityczny.
Przyjrzyjmy się, zatem treściom zawartym w wywiadzie od tej strony.
Pierwsze spostrzeżenie jest takie, że chodzi o zabranie pieniędzy z resortu Pana Ministra Kalemby, aby w zamian próbować zwiększyć fundusze resortu kierowanego przez Panią Minister. Tak się dziwnie (acz oczywiście najzupełniej przypadkowo) składa, że straty (pewne) będą po stronie elektoratu partii pana Ministra, natomiast zyski (ewentualne) trafią tam, skąd raczej rekrutuje się elektorat politycznych przyjaciół Pani Minister.
Trzeba zwrócić uwagę, że płatności obszarowe co do zasady adresowane są „do hektara”, czyli trafiają w ręce użytkownika gruntu, wynika to z przepisów unijnych. Możliwości przekierowania tego strumienia środków do innych kieszeni na szczeblu krajowym są bardzo niewielkie. Owszem, jest trochę patologii w wykorzystaniu tych środków, sprawiających że część dotacji ma wręcz negatywny wpływ na kondycję polskiego rolnictwa (o czym kilka słów poniżej, przykład II), jednak generalnie nie ma tu wiele miejsca na urzędniczą uznaniowość. Jeśli użytkownik gruntu spełnia wymogi, to rachunek (pomijając niuanse) jest prosty: [ilość hektarów x stawka za hektar = suma płatności]. Do rozdysponowania według potrzeb i woli beneficjenta.
Zupełnie inaczej jest z pieniędzmi na rozwój regionalny czy obszary wiejskie. Ich wydatkowanie przebiega przez rozbudowane, wielopiętrowe struktury, obrasta w niezliczone projekty, opracowania, strategie, ekspertyzy, procedury. W efekcie istnieje spore ryzyko, że znaczna część środków zostanie po prostu skonsumowana przez koszta ich dystrybucji. Ponadto spodziewać się można ze spora część pozostałych funduszy trafi nie tam, gdzie najlepiej przysłużyłaby się krajowi, tylko tam gdzie (z różnych, niekoniecznie chwalebnych powodów) skierują ją decydenci.
Przykład I
Nie tak dawno do mieszkańców naszej wsi zadzwonił radny z lokalnego samorządu z propozycją zainstalowania u nas oświetlenia ulicznego w postaci kilku latarń solarnych. Wyjaśnił, że Gmina może uzyskać dofinansowanie 50%, i że trzeba działać szybko, bo pieniądze przepadną. Cena jednej latarni 12 tys. zł.
Konsultacje z sąsiadami przebiegały w dużej części w języku nieparlamentarnym, bowiem: Jeśli gmina ma do wydania na naszą wieś 20 – 30 tys. złotych, to potrzebujemy pilnie kilku przejazdów na pola, bo ktoś kopiąc rowy zapomniał, że na pola trzeba jakoś wjechać z wiejskiej drogi i w efekcie „nabijamy kilometry”. Przydałoby się też, choć kilka wywrotek tłucznia na drogę w najgorszych miejscach, bo „roztrząsamy” na niej traktory i sprzęt kosztujący często więcej niż „wypasione bryki” naszych samorządowców. Jak nie wystarczy kasy na sprzęt, to dajcie tylko tłuczeń i przepusty, resztę zrobimy sami.
I pal sześć to „przepadłe” dofinansowanie!
Nie wiem, czy dotacje na latarnie miały pochodzić z puli na rozwój obszarów wiejskich czy na politykę regionalną. Wiem, że żaden rolnik w tej sytuacji nie wydałby grosza na te latarnie.
Wypada zgodzić się z panią Minister, że „czym innym jest pieniądz na rozwój, a czym innym pieniądz, który dajemy komuś do ręki”. Tyle, że jest to zgoda a rebours, a słowo „rozwój” należałoby wziąć w cudzysłów.
Dopłaty obszarowe kojarzą się Pani Minister i jej rozmówczyniom z przejadaniem środków otrzymanych „za darmo” i wydawanych „bez kontroli” przez święte krowy ze wsi (o ile dobrze zrozumiałem intencję użycia słowa „krowy” w wywiadzie).
Fałszywe skojarzenie! Przejadanie tych pieniędzy to margines. Zdarza się jedynie w małych, „socjalnych” gospodarstwach, gdzie zresztą jest alternatywą dla wsparcia bezpośrednio z funduszy na opiekę społeczną. Zdarza się też tam, gdzie w wyniku nieszczelnych przepisów i cichego przyzwolenia wyhodowano patologie. W tym drugim przypadku często ze względu na skalę trudno mówić o „przejadaniu”, to raczej transfery pieniędzy przeznaczonych na rolnictwo poza jego obszar.
W normalnych gospodarstwach dopłaty służą przede wszystkim produkcji rolnej i w miarę możliwości inwestycjom. Konsumpcja jest na dalszym miejscu. Wszystkich kłują w oczy „wypasione” traktory i kombajny bogatszych rolników, mało kto zwraca uwagę, ze właściciel tego „luksusu” do sklepu jedzie często kilkunastoletnim Golfem czy Passatem.
Przede wszystkim jednak warto zauważyć, że wysokość subwencji obszarowych jest pierwszorzędnym czynnikiem decydującym o konkurencyjności polskiego rolnictwa!
W sytuacji, kiedy kilkadziesiąt procent przychodów gospodarstw rolnych w UE pochodzi z dotacji każda istotna różnica w wysokości tych dotacji dramatycznie wpływa na konkurencyjność!
I co nam z tego, że będziemy mieli piękne autostrady, którymi będzie można wywieźć naszą produkcję do UE, jeśli tam nikt tego nie kupi, bo sami wyprodukują taniej dzięki wyższym dotacjom!
Chyba, że chodzi o to, aby można było dowieźć francuskie sery, duńskie świnie czy hiszpańskie pomidory do każdej Biedronki, do każdego wiejskiego sklepiku. Tu też zresztą w końcu pojawi się problem: „kto to kupi”, bo młodzi będą kupować w miejscu zamieszkania, czyli w UK, Niemczech czy Francji, a starszych nie będzie już stać.
Słowom Pani Minister „nie można też rozdawać pieniędzy bez żadnego sprawdzania, co się z nimi dzieje” można jedynie przyklasnąć. Pozostaje jedynie zapytać: dlaczego nie sprawdzacie? Dlaczego nie korygujecie mechanizmów? Nie ograniczacie patologii?
Marnotrawienie środków z płatności obszarowych można poważnie ograniczyć właśnie przez kontrolę, z wykorzystaniem tylko tych narzędzi prawnych, które już istnieją. Taka kontrola i eliminacja nadużyć to jeden z głównych postulatów w środowisku rzeczywistych rolników.
Tylko żeby tych głosów posłuchać, trzeba przyjechać na wieś, „producenci rolni” z Marszałkowskiej czy Wiejskiej o tym (nie wiedzieć czemu?) nie wspominają.
Przykład II
W mojej górskiej okolicy znaczny procent gruntów rolnych to łąki i pastwiska. Duża ich część znajduje się w posiadaniu (własność lub dzierżawa) dziwnych „rolników”, najczęściej spoza naszego terenu. Najczęściej nikt ich w okolicy nie widział.
Schemat funkcjonowania tych „gospodarstw rolnych” wygląda tak: grunty zgłasza się w całości do płatności obszarowych, górskich, oraz do programów rolno-środowiskowych, często w oparciu o nierzetelne, (ale nieźle płatne) ekspertyzy botaniczne lub ornitologiczne. Łąki raz do roku w stosownym terminie kosi się kosiarką bijakową (koszt ok. 200-300 zł/ha). Nie trzeba mieć własnego sprzętu – usługę można zamówić, w sezonie jest sporo ogłoszeń.
Cała „produkcja” takiego gospodarstwa (często zresztą „ekologicznego” – dodatkowe płatności) ogranicza się w gruncie rzeczy do wyemitowania do atmosfery pewnych ilości CO2 z paliwa zużytego na posiekanie trawy.
Minimalne koszty, wysoka „absorpcja środków”, doskonała opłacalność. Absolutnie żadnego ryzyka. Ten „biznes” jest dużo bardziej rentowny niż hodowla. Tacy specjaliści wygrają prawie każdy przetarg na dzierżawę gruntów rolnych, ich przewaga nad rolnikiem polega na minimalnych kosztach, zbędności jakichkolwiek inwestycji i zerowym ryzyku.
Poza tym pozostaje dużo czasu, aby przeszukiwać agencyjne i gminne BIP-y i antyszambrować w urzędach w poszukiwaniu kolejnych okazji.
Czy ktoś może mi powiedzieć, co to ma wspólnego z rolnictwem? Czy na tym ma polegać „restrukturyzacja i modernizacja”, czy raczej „rozwój obszarów wiejskich”?
Ubocznym skutkiem tej praktyki jest głód ziemi u okolicznych rolników, którzy chcą rozwijać hodowlę a także rozpowszechniany w mediach obraz leniwych chłopów-cwaniaczków, którzy biorą pieniądze za nic żerując bezczelnie na zdrowym organizmie … itd.
Wystarczyłoby: 1.Skontrolować rzetelność ekspertyz, 2. Wyegzekwować istniejący obowiązek „usunięcia biomasy”, uzupełniając go koniecznością udokumentowania, co z tą biomasą się stało. 3.Wyegzekwować zasadę, ze rolnikiem (i beneficjentem dotacji) jest ten, kto osobiście pracuje w swoim gospodarstwie. 4. Egzekwować rzeczywiste rolnicze wykorzystanie w przypadku gruntów rolnych dzierżawionych od ANR i samorządów. Wystarczą do tego istniejące przepisy. Więc może zamiast narzekać na brak kontroli lepiej po prostu skontrolować?
Generalnie dopłaty do użytków zielonych, którym nie odpowiada żadna produkcja zwierzęca są po prostu totalnym absurdem. Po co komu tyle pól golfowych? Na potrzeby byłego ministra sportu i jego kolegów wystarczy przecież jedno, góra dwa.
To koniecznie należy zmienić! Tu trzeba szukać oszczędności, a nie demolować konkurencyjność polskiego rolnictwa zgadzając się bez walki na nierówną wysokość dopłat bezpośrednich.
I nie trafiają do mnie tłumaczenia, że „Bruksela na to nie pozwoli”. Ktoś próbował?
Najłatwiej po prostu wylać dziecko z kąpielą. Zwłaszcza cudze dziecko.
Szkoda, ze w wywiadzie nie padło pytanie „skąd się bierze żywność?”
Biorąc pod uwagę całość wypowiedzi – odpowiedź Pani Minister mogłaby być bardzo ciekawa w rodzaju – „z półki w supermarkecie”.