- Ekonomia
Korporacja wyborcza
- By nemo
- |
- 19 października 2012
- |
- 2 minuty czytania
Wpadłem na pomysł idealnego biznesu. Oto wyobraźmy sobie wielką, obracającą miliardami… miejscowych jednostek płatniczych, nazwijmy to tak, bo nie wiem jeszcze gdzie ten interes uruchomię, może na Malediwach a może w Polsce, korporację o budowie modułowej. System, w którym całość składa się z integralnych części pozwala tej korporacji umywać ręce, czyli nie brać odpowiedzialności za czyny modułów składowych – także za los w tych modułach zatrudnionych pracowników – czerpiąc jednocześnie zyski z działalności każdego modułu z osobna i wszystkich razem, jako że nie mają one prawa wybić się na niepodległość. Korporacja ta jest swoim własnym powielanym bez końca, pozornie też bez ładu i składu, outsourcerem, gdzie każdy moduł jest teoretycznie autonomiczny, każdy wykonuje określone zadanie, w interesie swoim ale głównie w interesie korporacji jako całości. Jeszcze do tego wrócimy.
Cóż, powiecie… biznes jak biznes. Zauważmy więc w tym miejscu, że w demokracji każda idea, prócz tych niedopuszczonych przez sąd, ma prawo istnieć, a nawet być rozpowszechniana. Co cztery lata w demokracji odbywa się przecież konkurs idei, w którym – drogą plebiscytu – zwycięża najbardziej popularna. Skoro zaś tak działa system, to musi oferować wybór, co zrozumiałe. No więc dodajmy teraz, że wspomniana przez nas, hipotetyczna korporacja popiera konkretną, arbitralnie i całkowicie niedemokratycznie wybraną przez siebie ideę, nazwijmy ją tu, na użytek naszych prywatnych rozważań, narodowowyzwoleńczą, czy jakoś inaczej, zupełnie dowolnie. Co więcej – posługując się środkami powierzanymi jej przez klientów, ideologię tę propaguje.
Każda korporacja, dbając o swój rozwój ekonomiczny, a więc o maksymalizację zysku jej założycieli i dobrobyt pracowników, stara się pozyskać jak najwięcej klientów, którym świadczy, odpłatnie, usługi. Nie jest dziś łatwo zdobyć klienta, bo na rynku pełno jest korporacji, które oferują mniej więcej to samo po mniej więcej tej samej cenie. Nasza korporacja, o budowie modułowej, pamiętajmy, wybrała szczególną drogę biznesową, starając się pozyskiwać wyłącznie tych klientów, którzy popierają jej ideę polityczną. Krótko mówiąc, tych tylko, którzy tę ideę uważają za swoją, a nawet w myśl tej idei co rok oddają swe głosy na nowych przywódców, oczywiście ideę ową współwyznających.
Zaczyna nam coś zgrzytać, bo co to za korporacja, która świadomie a nawet celowo ogranicza krąg odbiorców swych usług do zwolenników daleko nie najpopularniejszej politycznej opcji? Gdybyż chodziło więc o usługi elitarne, do elit tylko skierowane, jak nie przymierzając sprzedaż paru samochodów marki „Bentley” rocznie kierowana do książąt krwi, zachowanie zarządu korporacji byłoby zrozumiałe. Chodziłoby o prestiż i ekskluzywność. Wiemy jednak skądinąd, że wymyślona przeze mnie korporacja działa w dziedzinie daleko nie elitarnej, ba – od elit wręcz się odcina, a swe usługi proponuje masowo, głównie więc najuboższym. Stawiając, niejako w domyśle, jeden warunek – idea, którą propagujemy, co najmniej nie może cię brzydzić. Nawet nie musisz jej popierać, ale musisz pogodzić się z tym, że to jest nasza idea i kupując nasze usługi chcąc nie chcąc wspierasz ją swoimi pieniędzmi.
Wspieranie idei, szczególnie finansowe, sprawia, że idea ta zyskuje szanse zwycięstwa niepomiernie większe niż idee finansowo przez masy nie popierane. A jak wiemy, wraz z ideologią naród wybiera swą władzę, ta zaś przecież może być dla korporacji przyjazna lub mniej. Interes więc mojej hipotetycznej korporacji zasadza się na tym, że wprawdzie na wejściu biznesowe założenie ogranicza krąg zainteresowanych jej usługami, jednak w efekcie innych działań – na wyjściu, zmultiplikowany zysk pojawia się jako skutek zmiany otoczenia biznesowego, między innymi wskutek zmiany władzy na bardziej jej przychylną, bo wdzięczną. I nie jest tu w ogóle istotne, jaka to idea i jaka władza. Ideałem byłoby natomiast, gdyby nowi decydenci wywodzili się ze środowiska towarzyskiego bliskiego mi jako twórcy korporacji i byli ze mną zaprzyjaźnieni. Nie od rzeczy byłoby też, by idea owa była wzniosła a władza… we współczesnym świecie, a szczególnie w biznesie słabiej zorientowana ode mnie. Dlaczego? Bo pod taką władzą interes prowadzić najłatwiej.
I teraz pora powrócić do modułowej budowy naszej, istniejącej na szczęście tylko w mojej chorej wyobraźni, korporacji. Otóż taka konstrukcja umożliwia wpasowanie w jej strukturę spółki o niemal dowolnym celu i zadaniu. Nawet takiej, która pozornie nic wspólnego nie ma z celem głównym korporacji, jakim jest to, co jest celem każdej korporacji, czyli pomnażanie zysku jej twórcy. Można więc, idąc dalej, stworzyć nawet w systemie taką spółkę, która ten zysk wyłącznie pożera, nie generując dochodu, a obracając wyłącznie dochodem wypracowywanym przez inne, bratnie moduły, zmuszone przez strukturę do łożenia na ową spółkę-pasożyta. Zauważcie, że – nie bez powodu – mój pomysł na korporację zaczyna przypominać strukturę państwową, gdzie funkcjonują i przedsięwzięcia intratne, i takie, do których musimy dopłacać, ale robimy to dlatego, że także ta nierentowna działalność jest, dla istnienia państwa jako całości, niezbędna a w rezultacie, na innym poziomie – także mu się opłaca. Podobnie opłacalna w efekcie końcowym, dla mojej korporacji jako całości, choć przynosząca wymierne straty na poziomie podstawowym, jest działalność modułu, ideologiczno-propagandowego, nazwijmy to tak.
Teraz wszystkie tryby się zazębiły i wszystko, jak mawiają uczeni w piśmie, zaczyna stykać. Korporacja mojego pomysłu, prócz działalności nastawionej na permanentny zysk bieżący, myśli także perspektywicznie, z dużym wyprzedzeniem, by mnożyć także hipotetyczny zysk przyszły, a w każdym razie, dopóki ma pieniądze i możliwości, tworzyć już dziś warunki owemu zyskowi jeszcze bardziej sprzyjające. Temu właśnie służyłby, pozornie niewiele mający wspólnego z bieżącą działalnością biznesową korporacji moduł, który początki swe mógłby mieć w całkiem niewinnym przedsięwzięciu marketingowym, nastawionym początkowo na tejże korporacji – czyli pozostałych jej modułów – reklamę. Moduł ten krzepłby i rósł, a nawet pączkował – przenosząc część swej działalności do kolejnych spółek, otwieranych w kolejnych miastach, dla zatarcia śladów – oraz zatrudniając coraz większą liczbę wiecznie głodnych propagandystów, biegle władających klawiaturą i myszką, gotowych, co zrozumiałe, poprzeć dowolną partię i dowolną ideę za obietnicę comiesięcznej wypłaty, nawet na pogarszających się warunkach. W konsekwencji, z czasem, administrowane przez moduł korporacyjne strony internetowe przekształciłyby się w propagandowe strony odpowiednio preparowanych informacji, a wydawane korporacyjne gazety – w ogólnokrajowe gazety wspierające kampanię zaprzyjaźnionej i rokującej najlepiej dla interesów korporacji partii. Oraz krzewiące jej ideę. Dalej pojawiłoby się radio ogólnopolskie, a może nawet telewizja, z początku kablowa. W efekcie mielibyśmy twór polityczno-medialny, o trudnym do przecenienia wpływie na wyborców, generujący też niewyobrażalne zyski poprzez synergię ustawodawczo-biznesową.
Czy czegoś takiego powinniśmy się w Polsce obawiać? Najpierw więc spytajmy, czy w moim pomyśle jest coś nagannego. Odpowiedź zależy od tego, jak rozumiemy demokrację. Jeśli ma to być wolna gra idei o porównywalnych szansach na zwycięstwo, inwestowanie korporacyjnych miliardów w propagandę polityczną jednej z nich wygląda przerażająco, nawet zakładając, że łożący na jej budżet klienci są zadowoleni tak z obsługi jak i z idei, którą – nolens volens – finansowo wspierają. Wpisuje się to bowiem w model demokracji sprywatyzowanej, czy inaczej: finansowanej prywatnie lecz nie wprost, gdzie zwyciężają nie najlepsze pomysły na życie wspólnoty, jaką jest państwo, ale pomysły najobficiej dotowane przez zainteresowany biznes, propagowane przy pomocy najobfitszych środków, przeznaczanych przez ten biznes na tych pomysłów marketing. Warto pamiętać, że nie musi to być wewnętrznie sprzeczne, biznes też może propagować pozytywne idee, ale daleko nie zawsze idzie w parze. Co bowiem powiedzielibyśmy o intencjach dilera marki samochodowej lub banku, na przykład, który finansuje, a nawet tworzy od podstaw, media jawnie popierające jedną z politycznych partii?
Świat jednak, parafrazując księdza Pirożyńskiego, jaki jest – każdy widzi. Nie ma dziś polityki bez pieniędzy, niemożliwa jest darmowa kampania wyborcza, a państwowe środki dla partii politycznych obcina się, tłumacząc to finansowym kryzysem, na skutek czego – nawiasem – wkrótce kryzys ekonomiczny uzupełniony zostanie, o ile już nie został, kryzysem idei. Zabrania się jednocześnie jawnych wpłat na fundusze partyjne, dokonywanych przez biznes, który gotów byłby wspierać poszczególnych polityków, co oczywiste nie bezinteresownie.
Życie nie znosi próżni, pojawią się więc, prędzej czy później, pomysły podobne do mojego, a wtedy już nieodwołalnie, wszyscy, wraz z całym naszym państwem znajdziemy się we władzy sprytnej korporacji, która niczym mackami oplecie swymi spółkami wszystkie sfery naszego życia, sama stając się państwem. Tylko czy o to właśnie chodziło ojcom założycielom naszej Rzeczpospolitej, o solidarnościowym rodowodzie?