• 16 marca 2023
    • Paradygmat rozwoju

    Jak wyglądałaby nasza sytuacja geostrategiczna poza Unią Europejską i NATO?

    • By krakauer
    • |
    • 28 listopada 2012
    • |
    • 2 minuty czytania

    Kiedyś w zamierzchłych czasach jeszcze sprzed okresu słynnego „Partnerstwa dla Pokoju”, pewien prezydent Rzeczpospolitej a raczej ludzie z jego otoczenia snuli wizję neutralności naszego kraju. Mieliśmy sobie istnieć bez przynależności do struktur wojskowych, nie śpieszyć się ze strukturami gospodarczymi, spokojnie sobie trwać, jako tradycyjne chrześcijańskie przedmurze świata zachodniego, ewentualnie przekształcić się wraz z innymi państwami bloku wschodniego w „NATO-bis” i „EWG-bis”, – czyli takie struktury naśladujące prawdziwy zachód.

    Mniejsza już od tych koncepcji i ich rodowodów, jednakże sama wizja Polski, jako państwa neutralnego nie jest przecież niczym nowym, albowiem byliśmy państwem wręcz na przestrzał neutralnym prawie przez cały XVIII wiek – naszego dogorywającego istnienia. Obce armie mogły swobodnie po Polsce się przemieszczać, dowolnie łupiąc nasze wsie i miasta na rzecz kontrybucji, podczas gdy wojska koronne i możnowładcze – albo były rozpuszczane, albo przepychane gdzieś na bok, w ostateczności – przyłączały się do band rabujących. Tak wyglądała nasza neutralność – czasów saskich, czy też już jawnego rosyjskiego protektoratu gwarantowanego osobą króla malowanego – męskiej nałożnicy imperatorowej, którego nazwiska nie wymieniajmy gdyż powinno zniknąć z kart historii w niesławie i wiecznej hańbie! Właśnie tak wyglądała wówczas nasza neutralność.

    Po dłuższej przerwie, jak naszym dziadkom i pradziadkom udało się państwowość społeczności mówiącej polskim językiem odtworzyć – także byliśmy państwem w zasadzie neutralnym, z tym, że tą neutralność realizowaliśmy na sposób swoisty – konfliktując się prawie ze wszystkimi sąsiadami i mieszkając się w ich stosunki wewnętrzne – jak np. na Litwie ze sprawnością słonia w składzie porcelany. Skończyło się ponownie smutno, dwaj wielcy sąsiedzi – podobnie jak pod koniec XVIII wieku – postanowili się Polską podzielić, albowiem nie była im ona w smak i po drodze, gdy jawnie zawarła sojusz obronny z zachodnimi potęgami. Potem już wiadomo przez pół wieku byliśmy filarem najpotężniejszego paktu wojskowego, jaki kiedykolwiek widział świat, nawet użyczyliśmy jemu nazwy własnej stolicy.

    Po odzyskaniu formalnej suwerenności nad własnym terytorium oraz obszarami do państwa polskiego przyłączonymi po konferencji poczdamskiej – trzeba było mieć bardzo dużo zimnej krwi, żeby w ogóle odważyć się mówić o neutralności lub czymkolwiek, co nie przewidywałoby ewentualnego starcia zbrojnego przynajmniej z jednym z potężnych sąsiadów, który właśnie realizował wówczas zjednoczenie. Na szczęście przykład dramatu Jugosławii – zadziałał na zachodzie otrzeźwiająco i wszelkie koncepcje neutralności bardzo szybko zostały Polakom z głowy wybite poprzez wskazanie jedynie słusznej drogi – dążenia do pełnej integracji ze strukturami zachodnioeuropejskimi i atlantyckimi! Co się formalnie udało, jednakże mentalnie nie do końca, a faktycznie „tak jakby”.

    Gdyby dzisiaj struktury zachodnie zniknęły, stanęlibyśmy przed koniecznością redefiniowania kluczowych pryncypiów swojej polityki, spośród których kluczowe byłoby zachowanie spoistości państwa i posiadanego terytorium bez strat. Jest oczywistym, że Niemcy prędzej lub jeszcze prędzej niż się spodziewamy powróciłyby do standardu swojej polityki wschodniej, co oznaczałoby dla nas problem zderzenia się z ich ekspansjonizmem rozumianym standardowo. Być może poczyniłyby równolegle inne kroki mające na celu odzyskanie od Federacji Rosyjskiej przestrzeni dawnych Prus Wschodnich – obecnego Kaliningradu. W razie powodzenia takiego procesu, nasz paradygmat post-poczdamski ległby w gruzach, albowiem dla nikogo nie miałoby znaczenia to, że Polska ma prawo do dawnych niemieckich terenów chociażby, dlatego, albowiem przyjęła je w ramach rekompensaty za wojnę, zbrodnie i zniszczenia tej części przedwojennego terytorium kraju, która obecnie znajduje się w jego granicach. Oczywiście – Niemcy nie popełniają nigdy dwa razy tych samych błędów i nie pozwoliłyby sobie na miano rewizjonistycznego państwa – agresora, na to ci ludzie są za mądrzy i za bogaci. Doprowadzono by do sytuacji, w której byłaby mowa o „Polsce właściwej” oraz o ciągłych niepokojach i niesprawiedliwościach związanych z uciążliwym polskim sąsiedztwem (złodziejstwo, prostytucja, gangi, polska homofonia, antysemityzm, nieprzestrzeganie praw dla mniejszości seksualnych, itp.), przez co państwo niemieckie domagałoby się ustanowienia najpierw strefy buforowej – poprzez np. kontrolę ONZ nad częścią naszego obecnego zachodniego terytorium, odtworzenia neutralnego statusu Wolnego Miasta Gdańska i zarządzania tymi terytoriami przez niezawisłą administrację międzynarodową (tak jak w Bośni i Kosowie). Proszę nie myśleć, że to nie możliwe, albowiem właśnie w ten sam sposób potraktowano kawałek terytorium niepodległej Serbii – dodajmy – kawałek stanowiący dla Serbów mniej więcej taką wartość kulturowo-historyczną jak dla Polaków stanowi Kraków ze wzgórzem wawelskim a co dopiero jakaś tam zapadła “zachodnia lubuszczyzna” – przedmieścia Berlina. Sprytnie prowadzona propaganda, lansowanie niemieckich nazw terytoriów i miast, przez kilkanaście lat doprowadziłoby do stanu, w którym nastąpiłaby konieczność normalizacji sytuacji na tych kłopotliwych terenach. Rząd Polski zostałby zaproszony na konferencję międzynarodową – zastanawiającą się nad statusem – terenów dawnej Rzeszy Niemieckiej, tymczasowo pod polską administracją. W wyniku, której, jeżeli udałoby się nam zachować granicę zachodnią na linii z 1938 roku z ewentualnym pozostawieniem kontroli nad Wolnym Miastem Gdańskiem – czy jakby się ten twór nie nazywał – z jednoczesnym przyznaniem Niemcom korytarza lądowego do Prus Wschodnich – to byłby olbrzymi sukces. Bo co byśmy mieli zrobić? Prowadzić wojnę przeciwko miłującym pokój Niemcom? Których słuszne żądania poparłyby największe państwa świata, z USA będącym gwarantem naszych „starych i bezpiecznych” granic – „Polski właściwej” na czele? Być może dostalibyśmy parę transz refinansowania z RFN tytułem zwrotu kosztów administracji, jednakże nie przekroczyłoby to tego, co otrzymaliśmy obecnie z Unii, jako środki pomocowe. Tak w skrócie wyglądałaby sytuacja na zachodzie około roku 2030 – i to pod warunkiem, że nasz rząd byłby w stanie takie warunki przyjąć – bez porywania się na jakiekolwiek szaleństwo.

    Równolegle wraz z osłabianiem naszego państwa przez silne państwo niemieckie na zachodzie – na wschodzie pojawiłby się proces intensyfikacji prześladowania polskiej mniejszości narodowej we wszystkich krajach, w których ona występuje. Celem byłoby spowodowanie masowej emigracji lub nawet wojna z państwem polskim – jednego lub bloku państw wschodnich, których integrację pod berłem wiadomo, jakiego imperium wspierałyby także Niemcy – dając im określone wsparcie gospodarcze i korzyści handlowe z nadzieją, że w końcu komuś uda się sprowokować Polaków. Być może dzięki wsparciu militarnemu USA udałoby się nam uniknąć otwartej konfrontacji na pełną skalę ze wschodem, jednakże z pewnością zdarzyłyby się jakieś nieprzewidywalne sytuacje oparte na prowokacjach i pogromach naszej ludności – proszę państwa czytelników o przypomnienie sobie scen wypędzania ludności w krajach byłej Jugosławii, gdzie podstawiano autokary i ciężarówki, a ludność miała godzinę na zameldowanie się w miejscach zbornych. Potem pozostałych w domach, blokach – po prostu mordowano. Jeżeli tutaj udałoby się nam uniknąć konfrontacji militarnej, za pretekst, do której uznałoby interwencję naszego wojska poza naszą obecną wschodnią granicą – to byłby to wielki sukces. Jeżeli natomiast zostalibyśmy wmanewrowani i ponownie jak w 1939 roku wierzylibyśmy w zapewnienia morfinisty o honorze – to zapłacilibyśmy za to potwornym upokorzeniem – jeszcze większym od Gruzji z 2008 roku, albowiem wschodnie imperium dążyłoby do zjednoczenia wszystkich krajów pośrednich – pod swoim berłem – napędzając je strachem przed Polską. W przypadku gdyby jakimś „ułańskim” sposobem udało się nam jednak konwencjonalną wojnę na wschodzie wygrać i zająć terytorium z grubsza odpowiadające terytorium Polski z 1939 roku – to w konsekwencji w ciągu kolejnych 10 lat – rozpętałoby się kolejne piekło nie do powstrzymania.

    Przy silnym pragmatyzmie – udałoby się przetrwać nawet tak niekorzystny układ, godząc się na „Polskę właściwą”, czyli granica z 1938 roku na zachodzie, obecna granica na wschodzie i południu a na północy – być może udałoby się także utrzymać obecną granicę z nowymi Prusami Wschodnimi w ramach ograniczenia niemieckich roszczeń. Taki kraj były potworkiem kartograficznym – mały kawałek wybrzeża – z Trójmiastem, Poznań, Łódź, Katowice, Kraków – miasto praktycznie graniczne, Warszawa, Lublin, Kielce, Rzeszów, Toruń, Bydgoszcz. Strata Szczecina, Wrocławia i Dolnego Śląska, Opola, części Górnego Śląska, całego Pomorza Zachodniego. Jednakże o wiele lepiej byłoby na takim terytorium upchnąć naszą ilość populacji – wspierając z konieczności emigrację, – bo i tak byłaby nieunikniona, niż decydować się na konfrontację zbrojną.

    Być może taki oszałamiający strzał realizmu – podziałałby na nasze społeczeństwo i jego elity otrzeźwiająco. Alternatywnie pogrążylibyśmy się w oparach nienawiści i idiotycznego absurdu. Jednakże znając Polaków – tylko w biedzie potrafimy się zorganizować, być może udałoby się zreformować nasz kraj w taki sposób, żeby w ciągu 20 lat móc osiągnąć niemiecki potencjał – a następnie dzięki większej sprawności, zamożności, nowoczesności, innowacjom i oczywiście broni atomowej, – której stworzenie byłoby warunkiem i jedynym realnym gwarantem przetrwania państwowości – moglibyśmy pierwszy raz od połowy XVI wieku podyktować sąsiadom warunki.

    Wnioski – w przypadku upadku struktur zachodnich, które zajmują i cywilizują Niemcy, zagrożenie ze strony tego potężnego i doskonale zorganizowanego kraju powróci – głównie, dlatego ponieważ jesteśmy tradycyjnym a zarazem ciągle najsłabszym elementem ich otoczenia, – przez co najmniejszym kosztem do ekspansji. Osłabienie naszego państwa na zachodzie – oznaczałoby równoległe działania na wschodzie, które jedynie przy bardzo silnych pokładach pragmatyzmu moglibyśmy przetrwać – nie dając się wciągnąć w konflikt. W przypadku tak niekorzystnego scenariusza – podstawą naszego paradygmatu musiałoby być – uczynienie z kraju – miejsca nadzwyczajnie efektywnego i kreatywnego, które bezpieczne dzięki własnej broni masowego rażenia (w tym atomowej), mogłoby po rozbudowie swojego technologicznego i gospodarczego potencjału – sięgnąć po jedyne zrozumiałe w regionie argumenty siły. Jednakże potrzebowalibyśmy, co najmniej 30-50 lat trwałego spokoju, w najgorszym razie takiego trwania z niespokojnym, – ale wykluczającym inwazję sąsiadem jak Izrael, żeby móc powielić sukces ekonomiczno-technologiczno-militarny tego państwa. Nie byłoby innej drogi na przetrwanie – tylko emigracja ludności na trwałe za granicę i pogodzenie się z losem państwa kadłubkowego – będącego na cudzym postronku, być może z konieczności ponownie rosyjskim. Ależ to byłby złośliwy żart historii. Najważniejszą rzeczą, którą trzeba zapamiętać z lekcji IV-tego rozbioru Polski – jest konieczność uniknięcia formalnej konfrontacji za wszelką cenę – do póki jest się słabszym, to znaczy – nie posiada się broni masowego rażenia i środków jej przenoszenia, którą stwarza się poważne prawdopodobieństwo zniszczenia stolicy przeciwnika – kimkolwiek by on nie był – w jakikolwiek sposób! Musimy mieć pełną pokorę wobec świadomości, że nie będziemy w stanie przetrwać żadnego scenariusza konfrontacyjnego – bez własnego zabezpieczenia strategicznego w takiej postaci. Konwencjonalnie – zawsze można nas pokonać.