- Polityka
Jak skutecznie, niedrogo i szybko zmniejszyć ilość urzędników?
- By krakauer
- |
- 20 czerwca 2012
- |
- 2 minuty czytania
Walka z urzędniczą hydrą przybiera na sile, rząd pomimo bojowych deklaracji nie ma możliwości spowodować, żeby w podległych mu jednostkach zmniejszyć ilość zatrudnionych osób zgodnie z przyjętymi założeniami kolejnej udawanej pseudoreformy. Samorządy, administracje specjalne (ZUS, NFZ), oraz mundurowi to państwa w państwie, rządzące się specyficznymi zasadami, a nawet kompetencyjnie oddzielone od administracji rządowej i premier może sobie kazać samorządowcom, co mu się podoba, ale akurat w kwestii zatrudniania ludzi nic nie może – i bardzo dobrze.
Nie ulega jednakże wątpliwości, że na Polsce, jako systemie ciąży cała armia urzędników, którzy nie wiadomo, czym się zajmują. W przypadku administracji w ogóle, tendencja do rozrostu rozumianego, jako pączkowanie – rozmnażanie się i przyrost ilościowy jest czymś tak naturalnym jak w przypadku człowieka proces oddychania. Nie ma administracji bez struktury i personelu, tam gdzie jest dwóch urzędników musi być struktura – nadrzędność, podległość, nadzór, kadry, przydzielanie biurek, papieru, urlopy, „socjal”, itd. To wszystko ciąży i powoduje, że administracja żyjąca z obsługi samej siebie i dla samej siebie, czyli dla interesariuszy wewnętrznych to całkiem pokaźny zbiór osób w każdym urzędzie czy instytucji. Lokalni władcy są tym ważniejsi, im więcej osób zatrudniają i im bardziej mogą sterować siatką wynagrodzeń. Stąd w administracji, pomimo ustawy kominowej, mamy do czynienia z olbrzymim rozwarstwieniem dochodów, teoretycznie idących w parze z kompetencjami i przydziałem zadań. W generalnym ujęciu, urzędnicy cieszą się przywilejem pracy w stałych godzinach i po wykonaniu swoich obowiązków mogą iść do domu. To najczęściej spokojna i wygodna praca, aczkolwiek zdarzają się sytuacje patologiczne, jak lokalne „mafie” czy innego rodzaju układy i koterie, które powodują, że tylko niektórzy rzeczywiście pracują, a dominująca część „orszaków” swoich urzędowych władców codziennie spędza w pracy czas luźny, podczas którego realizuje swój rytuał zamiast pracować.
W ogóle, można zaryzykować hipotezę, zresztą cudzego autorstwa, albowiem jest to trawestacja bardzo znanego powiedzenia zgodnie, z którą: „najlepszy jest ten urzędnik, którego nie ma”. Przy pierwszym poznaniu, jest to bardzo przewrotna myśl, albowiem jak to jest możliwe, że w ramach danej struktury można lepiej funkcjonować, jeżeli będzie mniej jej uczestników? A jednak można, nie tylko lepiej funkcjonować, ale przede wszystkim efektywniej w rozumieniu czasu poświęcanego na załatwianie spraw, czyli efektywności urzędowej. W pewnych skrajnych przypadkach, prawdziwą okazała by się hipoteza, że „najlepsze są te urzędy, których nie ma”, a to już zakrawa na szaleństwo, albowiem jak to może czegoś nie być, co jest, działa, przybija pieczątki, bez których prawie w ogóle nie można się w naszym kraju obyć? A jednak jest to możliwe i się sprawdza, zwłaszcza wszędzie tam, gdzie deregulacja ma na celu urzeczywistnienie paradygmatu wolności obywateli, poprzez maksymalne poszerzenie sfery nieregulowanej. Dlatego patrząc na naszą rzeczywistość należy sobie zadać pytanie – czy nasz system społeczno-gospodarczy, jakim jest państwo i funkcjonujące w nim na podstawie reguł prawnych i zwyczajowych społeczeństwo – potrzebuje tych wszystkich urzędów i urzędników? W tym momencie, niestety bajka się kończy, albowiem wchodzimy w kwestię przywołanych reguł prawnych, czyli prawa, które wyznacza przestrzeń swobody, porządkując ją i czyniąc określone zachowania sankcjonowanymi. Innymi słowy, to prawo powoduje, że mamy w kraju urzędy i urzędników, a ściślej prawo w połączeniu ze zwyczajem funkcjonowania całości systemu opartego na mechanizmie urzędniczo-prawnym, jaki jesteśmy zdolni stworzyć i zaakceptować, wiedząc nawet w jak wielu miejscach jest on dziurawy (słynne luki w prawie), lub szkodliwie nieefektywny. Triada: prawo – urząd – urzędnik, czyli: przepis – struktura formalna i człowiek decydują o kształcie naszej administracji, a docelowo o sposobie życia społeczeństwa (funkcjonowania wewnątrz systemu rozumianego, jako państwo).
Zatem, chcąc zmodyfikować ten model powinniśmy zacząć od przeglądu prawa – albowiem wszędzie tam, gdzie nie jest niezbędne państwo i jego regulacje, a dana dziedzina może zostać w pełni powierzona obywatelom, (jakie to dziwne sformułowanie prawda?) – można zlikwidować dane prawo, pozwalając, żeby ludzie sami zatroszczyli się o swoje sprawy. Co to oznacza, z punktu widzenia systemu? Najlepiej można to zilustrować na przykładzie genialności ulgi w podatkach dochodowych – słynnego mechanizmu 1% dla organizacji pozarządowych. Państwo decydując się na stworzenie możliwości takiego odpisu (wspaniały pan prof. Jerzy Hausner), spowodowało wycofanie swojego władztwa z 1% należnego mu podatku, pozwalając żeby ludzie samodzielnie wyręczyli je w dziedzinie fundamentalnej dla efektywności tj. w wyrażaniu preferencji – to bardzo ważne, kluczowe, wręcz wzniosłe słowo! Albowiem to ludzie sami, własnymi decyzjami, kierując się własną wiedzą i własnymi potrzebami (altruizm), mają możliwość wskazać, co preferują i to będzie wspierane przez system poprzez ich pieniądze w wyniku tylko i wyłącznie ich decyzji. Z jednej strony tworzy się rynek organizacji będących beneficjentami tego typu grantów, które przedstawiają ofertę swojej działalności, a z drugiej strony następuje stałe zasilanie de facto środkami budżetu państwa dla całego sektora, ale z zachowaniem przyjętych oddolnie preferencji. W efekcie, mamy taką oto sytuację, że w zależności od ocen i przyjętych mierników, efektywność 1 zł wydanej przez sektor pozarządowy, można uznać za wielokrotność tych samych środków wydawanych przez administrację. Co to oznacza? Wykreowanie wartości dodanej, dzięki mądrej preferencji, która składa się z milionów cząstkowych wyborów jednostek autonomicznych i kierujących się własnym doborem potrzeb. Dzięki temu mechanizmowi, państwo zyskuje o wiele większe środki niż inwestuje, albowiem szereg spraw publicznych jest realizowanych bez jego udziału, – czyli bez ingerencji administracji, urzędów i urzędników działających w granicach i wedle obowiązującego prawa.
Przejrzenie prawa to pierwszy krok, zaproponował to w wielu kwestiach pan minister Jarosław Gowin i chwała mu za to, wszelkie argumenty obrońców systemu, że państwo nie może bezmyślnie wycofywać się z odpowiedzialności za funkcjonowanie systemu są o tyleż słuszne, że państwo faktycznie nie powinno tego zrobić skokowo i pozostawić po sobie pustki prawnej – jak w pamiętnym przykładzie uwolnienia handlu walutą! Takiej deregulacji nam nie potrzeba, aczkolwiek w przypadku naszego nieszczęsnego i duszonego przez urzędniczego i proceduralnego boa – państwa, prawdopodobnie każde, nawet ekstremalnie radykalne rozwiązanie przyniesie więcej pozytywów i pożytku niż negatywów i kosztów. Niestety, musimy to sobie uświadomić, że nasze państwo, jako system, w zasadzie we wszystkich dziedzinach właściwości jest albo poniżej poziomu regulacji, przez co niedomaga (nie ma go tam gdzie powinno być wedle potrzeb obywateli), albo powyżej, przez co nie ma wolności. W efekcie, prawie zawsze jest tak, że nie jesteśmy z jego funkcjonowania zadowoleni.
Po przeglądzie prawa należy brutalnie likwidować urzędy, łączyć, dzielić, konsolidować, zamieniać oddziały terenowe na call center i scentralizowaną obsługę itp. Wszystkie rozwiązania prowadzące do zmniejszenia ilości wszelkiego typu administracji są celowe. Ale, co ponownie podkreślmy dopiero po zmianie prawa, albowiem nawet na wiarę, z braku innych przesłanek należy przyjąć, że prawo tworzy w Polsce spójny system…
Idealnym byłby system, w którym administracja uświadomiłaby sobie, że system, jako taki świetnie daje sobie radę sam! A jedynie od czasu do czasu, w jednej, w kilku, lub np. podczas kryzysu – w wielu dziedzinach wymaga wsparcia i interwencji, żeby się nie zawalić. Przebicie się tego prostego faktu do świadomości polityków i decydentów w naszym kraju, byłoby prawdopodobnie najważniejszą rewolucją od czasów reform Okrągłego Stołu, albowiem zupełnie zmieniłoby paradygmat działania naszej administracji, a w efekcie model państwa. Wszelka walka o przekształcenie rzeczywistości, realizowana z uporem przez administrację zwłaszcza tam, gdzie działają, lub mogłyby działać oddolne i powszechne mechanizmy napędowe jest szkodnictwem. Chodzi o przejście z pozycji nawiedzonego ortodoksyjnie zarządcy, działającego na zasadzie – dziel i rządź, (bo inaczej nie istniejesz) na pozycję zdystansowanego i selektywnie reagującego obserwatora. Wówczas, można się odpowiednio przyjrzeć poszczególnym zagadnieniom i dokonać pełnej, wręcz totalnej interwencji (zmiany), wszędzie tam, gdzie szwankują naturalne oddolne mechanizmy napędowe wynikające z zaradności ludzkiej. Potrzeba przełomu we wdrażaniu nowoczesnego modelu administracji, modelu w swojej istocie banalnego – prostego, bo sprowadzonego do życzliwego monitoringu dziejących się procesów. Co oczywiście nie oznacza, że nie należy pewnych spraw inicjować, jeżeli zachodzi taka potrzeba i są możliwości.
Mając na uwadze powyższe rozważania, można postulować, żeby zacząć po Polsku, czyli byle jak, albowiem jeżeli podeszlibyśmy do wprowadzania zmian systemowo, to urzędnicy natychmiast się zorientują i się stosownie zabezpieczą lub zastrajkują, a nie jest celem władzy w państwie demokratycznym antagonizowanie się z ludźmi. Zważywszy na fakt, że urzędnicy niczego nie produkują można pokusić się o stworzenie modelu otwartej administracji, zachęcającej ludzi do dobrowolnych odejść z pracy. Co to oznacza? W naszym interesie, jako systemu, jest wprowadzenie takich regulacji, żeby urzędnikom opłacało się poszukać zatrudnienia poza administracją – niech sami znajdą dla siebie miejsca pracy, należy dać im taką możliwość. A ponieważ i tak są „klasa próżniaczą”, albowiem niczego nie produkują, można zaryzykować okresowe utrzymywanie ich, przy ograniczeniu lub nawet zawieszeniu obowiązku świadczenia pracy! Jak by to miało wyglądać w praktyce? Po prostu urzędnik, mógłby wziąć płatny urlop roczny, w trakcie, którego otrzymywałby np. 75% świadczeń, z gwarancją ponownego zatrudnienia na tym samym stanowisku. Ten czas, mógłby wykorzystać np. na doszkolenie się, próbę pracy w innym mieście, w innym zawodzie, założenie własnego biznesu itp. Pod jednym warunkiem, że nie będą krążyć w orbicie sektora publicznego (chodzi o zabezpieczenie przed zjadaniem własnego ogona). W efekcie, jakiejś części tych ludzi, udałoby się znaleźć dla siebie zatrudnienie – zmienić model na życie, poza sektorem publicznym. W ten sposób uwolniono by olbrzymie rezerwy ludzkie, które bez troski o byt, zdobyłyby się na odrobinę ryzyka. Byłby to bardzo ciekawy, na skalę globalną eksperyment. Osoby, które po jakimś czasie skorzystałyby z przywileju powrotu do sfery publicznej, miałyby ograniczone wynagrodzenie w zamian za pracę na pełny etat i np. ograniczone prawo do połowy wymiaru urlopu przez kolejne 5 lat lub stosowną sankcję finansową (zmniejszone wynagrodzenie).
Szczegóły modelu są do dopracowanie, jednakże można przypuszczać, że byłby on szansą dla wymuszenia efektywności. Z jednej strony pobudzenia jej poprzez nowe ręce i umysły na rynku pracy, w realnej części gospodarki, a z drugiej poprzez reorganizację urzędów w związku z okresowym zmniejszeniem ilości zatrudnionych. W praktyce funkcjonowałoby to jak połączenie i przeniesienie znanych w administracji przywilejów dla matek lub podsystemów jak nauczyciele (urlopy). Ryzyko, że odeszliby najlepsi w istocie jest zaletą, albowiem bardziej przydadzą się systemowi w realnej sferze gospodarki!
Reasumując, administracja wymaga zmian, najlepiej jest je wprowadzać sposobem nie przypuszczając frontalnego ataku na mury i baszty systemu, albowiem ten szybko zdąży odgrodzić się dodatkową fosą, ukryć w piwnicy, albo w inny sposób rozproszyć lub bronić do upadłego. Inne metody znane z teorii systemów, umożliwiają nam takie posterowanie całością, że nie ma ryzyka związanego z oporem całości struktury.