• 16 marca 2023
    • Paradygmat rozwoju

    Dygresja o potrzebie władzy czerpiącej swój autorytet ze szczerości

    • By krakauer
    • |
    • 21 września 2012
    • |
    • 2 minuty czytania

    Ostatnią dyktaturą własną w państwie Polaków były autokratyczne rządy Józefa Piłsudskiego i jego nieudolnych pogrobowców, wszyscy wiemy, jaki te rządy miały smutny finał i dlaczego znacząca część ówcześnie rządzących uciekła z kraju słynną Szosą na Zaleszczyki, która w propagandzie kolejnej dyktatury, tym razem z obcego nadania stanowiła symbol ucieleśniający dosłownie pewien termin medyczny oznaczający ujście jelita w organizmie człowieka. Nie mieliśmy szczęścia do dyktatorów, chociaż ten Pierwszy w na nowo sformułowanej ojczyźnie – Marszałek, największy i pierwszy jak do dzisiaj z Polaków i Polek był stosunkowo powszechnie akceptowany przez Naród. Po wojnie władza ludowa była, jaka była, a pierwszy władca Bierut wiadomo, w czym wrócił z Moskwy, więc też się nie nadawał zdaniem swojego suwerena. No a potem to już różnie bywało, do czasu generała Wojciecha Jaruzelskiego, który perfekcyjnie zaczął a jeszcze lepiej skończył. Krótki okres, historii nie wiele, a zebrało się sporo indywiduów, mających różne charaktery, różne zakresy władzy, ale zawsze będących ponad społeczeństwem, które nie do końca legitymizowało ich władzę nad sobą i państwem.

    Podobny mechanizm wystąpił zaraz po „odzyskaniu niepodległości”, pierwszy prezydent Rzeczpospolitej pan Lech Wałęsa przez wielu był oskarżany o zapędy autorytarne, nie bez przyczyny, albowiem w stanie nie do końca ustalonym, jakim była nasza ówczesna demokracja nie było do końca wiadomo, co i jak należy interpretować. Potem sytuacja się ustabilizowała, do czasów nieżyjącego już pana Lecha Kaczyńskiego, którego styl prezydentury trudno w ogóle zakwalifikować inaczej jak „prezydentura autonomiczna”, przynajmniej autonomiczna od równolegle posiadającego demokratyczny mandat rządu. A jak jest dzisiaj to w istocie bez znaczenia, albowiem w czasie kryzysu prezydent się nie liczy, gdyż największą władzę ma w istocie minister od finansów.

    Dlaczego tym wszystkim ludziom pozwolono na takie funkcjonowanie, w części ponad prawem, samodzielnie to prawo stanowić, czy też je swobodnie „falandyzować”, jak również nie zauważać, że w Warszawie jest jeszcze jakiś minister spraw zagranicznych i posługuje się oznaczeniami tego samego państwa, co niezauważający go prezydent… Odpowiedź jest prosta – Polacy nie są demokratami, nie mają szacunku do siebie nawzajem, akceptują siłę, zdolną do przewodzenia i narzucania swojego punktu widzenia spraw, z którym mogą się utożsamiać lub wręcz przeciwnie, który mogą totalnie negować i uznawać za obcy. Przecież na tym mechanizmie opiera się dzisiaj nasza scena polityczna, gdzie prawica podzielona na dwa wrogie i nieprzejednane obozy bazuje na wywoływaniu skrajnych i odwrotnych emocji – na myśl o „tych drugich”. Nie ma demokracji, a właściwie kończy się ona tam, gdzie głosuje się nie za czymś lub kimś i jego ideami, ale przeciwko czemuś lub komuś – a tak głosowała chyba połowa Polaków, albowiem programów wyborczych – jeżeli ktoś jakieś w ogóle zauważył – to i tak nie brał na serio, no, bo wiadomo, że to tylko na ulotki na wybory. Rzeczywistość jest w ogóle zdecydowanie inna i narzuca zdecydowanie odmienne wymagania – zwłaszcza względem władzy, która wiadomo, jaką politykę musi prowadzić i opozycji, która wiadomo, jaką rolę przyjmuje – krytykując wszystko w myśl zasady: „nienawidzę wszystkiego i wszystkich z tamtej strony piaskownicy”.

    Jeżeli zatem nasza demokracja, czy też plutokracja – czyli rządy bogatej elity, jest w istocie systemem autokratycznym skoncentrowanym na samym sobie i działającym najpierw dla siebie, to czy nie było by o wiele rozsądniej i przede wszystkim efektywniej, przeformułować system legitymizacji zdobywania władzy w ten sposób, żeby uniknąć szopki i niepotrzebnych kosztów, już o emocjach i pozorach nie wspominając? Przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby np. przy okazji likwidacji zupełnie do niczego nie potrzebnego senatu spowodować, że premier rządu będzie miał w istocie pełnię władzy autorytarnej, albo prezydent. Wraz z władzą powierzyć realną odpowiedzialność, której nie będzie dało się rozwodnić ani w żadnej mierze przerzucić na kogoś innego – tylko ponosić. Czy to nie byłoby bardziej czytelne? A tak to proszę mamy np. rządy takiego pana jak Jerzy Buzek, którego pseudo reformy rozłożyły nasz kraj do tego stopnia, że nawet jego ideowy kontynuator – obecny premier, musiał wycofać się z jednej z nich, która przetrwała do naszych czasów niemiłosiernie kosztując społeczeństwo. A pan Buzek nie poniósł za to wszystko, do czego doprowadził – żadnej odpowiedzialności, wręcz przeciwnie – spotkała go nagroda, albowiem przecież wielkim premierem był.

    Tak dalej być nie może z tej prostej przyczyny, że nie ma już, czym płacić za samowolę i głupotę władzy, która jak wiemy się sama wyżywi. Aktualnie czeka nas czas trudnych decyzji, oszczędności i przetasowań, jest naturalnym, że każda władza, która powie temu umęczonemu niekończącą się transformacją społeczeństwu – wprost o konieczności zaciskania pasa i oszczędności i że lepiej już było – natychmiast upadnie. Gorzko ten smak pamięta z pewnością pan Jerzy Hausner, którego słynny „Plan Hausnera”, był spóźnioną receptą znakomitego i wybitnego fachowca na wszystkie nasze systemowe bolączki. Niestety receptą niewykorzystaną, której nikt nie chciał brać pod uwagę w czasach nagrań pana Michnika i ogólnonarodowej szopki związanej z ich odsłuchiwaniem. Jedynie władza autorytarna, niezobowiązana do liczenia się z decyzją wyborców może coś na kształt tego planu dzisiaj wprowadzić. Naprawdę każda inna wyleci z Alej Ujazdowskich z prędkością toczącej się po nich opony wypełnionej płonącą benzyną. Jednakże, żeby aspirować do bycia władzą naprawdę autorytarną trzeba mieć jakikolwiek, oparty na czymkolwiek autorytet. A dzisiaj, we współczesnej Polsce nie tylko nikt w sensie ugrupowań politycznych takowego nie posiada, ale nie ma nawet ludzi, którzy byliby tymi autorytetami – sprawując zarazem jakąkolwiek istotną funkcję polityczną.

    Donald Tusk, jeżeli myśli poważnie o państwie, jako czymś więcej niż miejscu do wyświetlania „fajnego” bloga jego córki i skąd można awansować do prawdziwej polityki w strukturach unijnych, powinien zdobyć się przynajmniej na szczerość. Powiedzieć społeczeństwu jak wyglądają sprawy naprawdę i w rzeczywistości – jak bardzo i dramatycznie jest źle, przy czym ile jest w tym jego winy. W konsekwencji zyskałby wiarygodność, umożliwiającą mu akceptację dla wymuszenia na uprzywilejowanych elementach w społeczeństwie do przeprowadzenia reform, które raczej wszystkim odejmą.  Bez tego, nadal czeka nas lukrowanie rzeczywistości i ktoś będzie wygrany, a inni (większość) będzie przegrana. Problem polega jednak na tym, że na fali socjalnego wzburzenia społeczeństwa, bardzo szybko ktoś inny zbuduje kapitał polityczny i naprawdę mogą być w Polsce rządy autorytarne.

     Można współczuć panu premierowi, albowiem domaganie się od społeczeństwa, żeby zdobyło się na podobną mobilizację jak podczas słynnych reform prof. Leszka Balcerowicza na progu lat 90-tych, to dzisiaj polityczne szaleństwo i samobójstwo. Naprawdę pan premier nie ma łatwego wyboru, a jego pole decyzyjne skurczyło się do mikroskopijnego kanonu jednej decyzji – przetrwać! Za wszelką cenę przetrwać… Kolejny dzień, tydzień, miesiąc, ale myśląc w ten sposób, należy mieć świadomość, że staczamy się po równi pochyłej.


    Przejdź na samą górę