• 17 marca 2023
    • Polityka

    Co by było jakby jutro wybuchła wojna? /political fiction/

    • By krakauer
    • |
    • 06 grudnia 2013
    • |
    • 2 minuty czytania

    Już kiedyś rozważaliśmy różnego rodzaju scenariusze sytuacje, zgodnie z którymi potoczyłyby się sprawy w naszym kraju, gdyby wybuchła wojna, to znaczy gdyby zaatakował nas jakiś nieprzyjaciel terytorialny i zmusił nas do prowadzenia działań zbrojnych. Rozważaliśmy to bardziej od strony przebiegu starć i organizacji obrony, a teraz czas na coś ciekawszego – mianowicie na symulację polityczną, czyli symulację zachowania się naszych polityków podczas takiego konfliktu.

    W momencie gdy byśmy byli zaatakowani z zaskoczenia – bylibyśmy bezbronni w zależności od skali ataku, przy czym uwaga – przy obecnych sposobach rozpoznania terytorium potencjalnego nieprzyjaciela – atak z zaskoczenia na tyle duży i urzutowany wojskami tak, żeby w sposób istotny wbić się w nasze terytorium miażdżąc obronę jest niemożliwy. Środki rozpoznania NATO są totalne, można czytać rejestracje na samochodach do mniej więcej 100 km od granicy, zaglądać do wnętrza budynków – przez strop, a praktycznie wszystkie sztuki ciężkiego uzbrojenia państw nienatowskich – przemieszczające się w rejonie wyjścia do ataku są rozpoznane i policzone – nie da się ich nie zauważyć. Jeżeli jednak pomimo całej potęgi rozpoznania NATO nieprzyjacielowi udałoby się nas zaskoczyć np. przy okazji odbywanych corocznie olbrzymich ćwiczeń wojskowych to mielibyśmy problem, ponieważ od razu zaczęlibyśmy się cofać.

    Co miałoby swoje konsekwencje polityczne. Z pewnością jak najwcześniej doszłoby do zwołania Sejmu, który zjednoczyłby się w poparciu dla rządu, przy czym nie można być pewnym części opozycji, która po prostu nie uznaje obecnych władz państwowych. Społeczeństwo otrzymałoby jakiś komunikat od władz informujący – o tym kiedy i przez kogo zostaliśmy zaatakowani, następnie główne czynniki decyzyjne kraju tj. prezydent, marszałek Sejmu i premier byliby ewakuowani – w zależności od kierunku natarcia – do odleglejszej części kraju – najprawdopodobniej do Poznania lub Wrocławia w przypadku ataku ze wschodu lub północnego wschodu.

    Minister Spraw Zagranicznych i większość dyplomacji prawdopodobnie natychmiast wyjechałby za granicę, prawie na pewno za ocean – prosić o pomoc dyplomatyczną i wsparcie wojskowe. Jednakże czy wyobrażacie sobie państwo sytuację w której komunikaty wojenne podaje wam pan Graś, a posądzany powszechnie o nieudolność premier – apeluje o jedność i zjednoczenie w walce z wrogiem? Nie mówiąc już o prezydencie, który prawie na pewno popełniłby jakąś gafę przy okazji, no bo nie jest w stanie inaczej! Wojskowi w takich realiach mieliby pełnię władzy w kraju. Obywatele mogliby polegać na pewno tylko na samorządowcach. To na prezydentach miast, wójtach i burmistrzach spoczywałby ciężar zarządzania krajem, przygotowania do obrony, przyjęcia rannych, dyslokacji wypędzonych, zarządzania zapasami.

    Najciekawiej wyglądałaby sytuacja w Sejmie, w kolejnym dniu konfliktu, gdy okazałoby się znowu, że artykuł 5 Traktatu nie działa, bo sojusznicy łączą się w „bulu”, ale nie widzą powodu reakcji w świetle oddziaływania soft power i propagandy kraju napastnika i kraju z nim zaprzyjaźnionego, dla którego oficerów prasowych nie jest problemem rozpropagowanie dowolnych bajek – nawet o bombardowaniu przez polskie samoloty ichniejszych żłobków! W skrócie chodzi o to, że w wyniku działania propagandy nieprzyjaciela – nasze wysiłki dyplomatyczne napotkałyby na barierę sprawdzenia sytuacji i stanu rzeczy przez służby wywiadowcze. Zanim raporty spłynęłyby do rządów krajów zachodnich, zanim Prezydent USA podjąłby decyzję – wyrabiając sobie zdanie – minęłyby 3 do 5 dni konfliktu. W praktyce wojny zmechanizowanej – takiej jak w Gruzji, Iraku, czy też znanej z działań manewrowych z końcowego okresu II Wojny Światowej oznacza to bój z wojskami pancernymi nieprzyjaciela za Warszawą – w rejonie pomiędzy Warszawą, Poznaniem a Łodzią. Forpoczta ataku nieprzyjaciela wychodziłaby na pozycje umożliwiające zajęcie takich miast jak Gdańsk (trójmiasto) i Kraków. To drugie byłoby niebronione ze względu na zobowiązania międzynarodowe. Warszawa byłaby w okrążeniu, odcięta od reszty kraju. Do 5 tego dnia konfliktu można się spodziewać zajęcia przez nieprzyjaciela mniej więcej 40% terytorium po wschodniej części państwa – bez względu na podjęte działania opóźniające przez Wojsko Polskie, które w praktyce nie ma z tej strony kraju liczących się sił zdolnych do powstrzymania atak np. 4 dywizji pancernych i 4 dywizji zmechanizowanych – wzmocnionych wojskami specjalnymi, saperami i wszystkim tym co się bierze na wojnę – czyli np. rakietami balistycznymi średniego zasięgu.

    W efekcie do piątego dnia, nawet elementarnie głupi polski polityk ślepo wierzący w to, że partia rządząca w zamian za poparcie załatwi mu i jego żonie pracę, a to jest jak wiadomo najlepszym rodzajem zagwarantowania lojalności – zdałby sobie sprawę z tego, że coś jest mocno nie tak, albowiem widać byłoby gołym i nieuzbrojonym okiem, że wojnę przegrywalibyśmy, a znikąd pomocy.

    W takiej sytuacji nie ma fizycznej możliwości, żeby rząd przetrwał. To jest po prostu niemożliwe, nawet przy tym parlamencie. Uwaga nie chodzi tutaj o zamach wojskowy i powszechne wezwanie do obrony do ostatniej kropli krwi (jak zwykle), po prostu nawet ci ludzie zorientowali by się że ta władza właśnie przegrywa Polskę i nie będzie wygodnych foteli, limuzyn i wypłat, tylko będzie okupacja, tułaczka, obozy i gipsowanie gardeł przed rozwałką w lasku obok.

    Spowodowałoby to, że na pewno w nasze sprawy polityczne wmieszałyby się siły tajne – mające zewnętrzne ośrodki raportowania. Byłoby to coś na kształt olania władz polskich przez Wielką Brytanię i Francję w 1939 roku, doprowadzenie do internowania w Rumunii i wybranie „własnych” władz polskich przez Francuzów – z agenturą francuską i brytyjską w składzie głównym. Bardzo szybko stracilibyśmy i tak to mizerne kierownictwo, a nowy rząd ukonstytuowałby się gdzieś indziej – np. w Brukseli. Przykładowo w oparciu o ministra spraw zagranicznych, który powróciłby nic nie załatwiwszy z USA.

    Przy założeniu, że dyplomacja USA i przesunięcie wojsk zrobiłoby swoje – nastąpiłoby ukształtowanie się linii demarkacyjnej rozdzielającej oddziały – gdzieś mniej więcej na linii Wisły. Jeżeli nieprzyjaciel szturmowałby Warszawę, a władze w Polsce zdecydowałyby się znowu jej bronić, to oczywiście moglibyśmy myśleć znowu o jej odbudowie (ale to już mamy wyćwiczone). Kluczowe byłoby to, czy okupant klasycznie uznałby, że wyzwala swoją ludność, ewentualnie jej dalekich kuzynów oszukanych na zakupach w sklepach dyskontowych w Polsce – i osadził w kraju, swoim zwyczajem „władze nowego typu”, czy też odpuściłby – wycofując się, z pozostawieniem ewentualnej strefy buforowej wzdłuż granicy na np. 30 km, ewentualnie może pokusiłby się o stworzenie jakiegoś nowego tworu para-państwowego z marionetkowym rządem. Na pewno byłoby ciekawie, może nawet bardzo ciekawie, ponieważ wszyscy – konkretnie wszystkie władze koniecznie chciałyby ukonstytuować się wobec świata i ONZ poprzez powszechne wybory, a jak takie wybory się przeprowadza to wiadomo – to też już kiedyś przerabialiśmy (w sumie niedawno zmarł jeden z odpowiedzialnych za fałszerstwo wyborów z 1948 roku).

    W efekcie przez czas około 7 może 12 lat mielibyśmy stan lekko nieustalony, przy czym ujawniłyby się dążenia odśrodkowe np. mniejszości śląskiej, jak również nowy rząd przywieziony z Brukseli musiałby się zgodzić na obecność wojsk ONZ – powołanych do ochrony Opolszczyzny – zamieszkałej w znacznej części przez ludność europejską. W kraju działoby się mniej więcej to co dzisiaj dzieje się w Libanie, ze szczególnym uwzględnieniem pozycji duchowieństwa. Liczne partie – w opozycji do rządów narzuconych przez Brukselę i okupanta, ścierałyby się w miastach i na prowincji. Dochodziłoby do aktów terrorystycznych – część organizacji byłaby wspierana przez siły zewnętrzne. Wsparcie byłoby na tyle duże, żeby mogły trząść krajem, ale na tyle nieliczące się, żeby nasi bojownicy nie mieli szans w walce z lepiej wyposażonymi wojskami i dronami okupanta, jak również ONZ.

    Skutek całego ambarasu byłby taki, że mielibyśmy na nowo zdefiniowaną państwowość, niekoniecznie w dotychczasowym kształcie terytorialnym, która musiałaby uznać zewnętrzne długi III RP i je spłacać. Na pewno dostalibyśmy znaczną pomoc na odbudowę, może nasi sąsiedzi nie wybudowaliby na Odrze (lub dalej na wschód) muru – tak jak Izraelczycy, ale na pewno życie miałoby inny wymiar. W zależności od skali przedwojennych podziałów – mielibyśmy w kraju skalę wojny domowej. Przy czym uwaga – wszyscy, włącznie z rządem narzuconym przez okupanta – chcieliby wolnej, zjednoczonej i niezależnej Polski, dokładnie tej, jaką mamy dzisiaj.

    Wniosek – o naszej przyszłej porażce zdecydowałaby słabość dzisiejszych władz i głębia dzisiejszych podziałów. To bardzo ważna przestroga, prawdopodobnie jedna z najsilniejszych jakie udało się do tej pory wypracować na tym portalu. Jednakże nie można tej argumentacji nie brać pod uwagę – rząd, którego główni ministrowie mają centra interesów życiowych poza Polską – nas nie obroni, co więcej nie będzie interesował w przypadku konfliktu interesów Polaków – z np. Radomia stanowiącego idealny cel dla broni jądrowej lub innego mniejszego miasta, które zostałoby pokazowo zniszczone przez nieprzyjaciela. Ten rząd w razie konfliktu najpierw zadba o siebie, potem o swoje rodziny, następnie o ocalenie własnego majątku, potem o swoich przyjaciół i znajomych, mając pełną świadomość, że kraju i tak się nie da uratować!

    Oznacza to, że kierując się wyborami – musimy wybierać polityków, którzy nie tylko są Polakami, ale co do których nie tylko nie ma podejrzeń o bycie zewnętrzną agenturą, ale przede wszystkim takich, którzy mają wspólnie z nami WSZYSTKO DO STRACENIA.

    Rosyjskie tłumaczenie tekstu [tutaj]