• 16 marca 2023
    • Polityka

    Cele stron w konflikcie Japonii i Chin

    • By krakauer
    • |
    • 26 września 2012
    • |
    • 2 minuty czytania

    Stan napięcia międzypaństwowego na Dalekim Wschodzie jest już faktem, dwa wielkie państwa nie są w stanie dojść do porozumienia w sprawie na tyle trywialnej, że akurat nadającej się do podpięcia pod jej wątłą retorykę całego szeregu zagadnień historycznych i pobocznych. Oczywiście jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze, a właściwie o potwierdzenie, że jeden kraj jest wschodzącą regionalną potęgą – aspirującą do przewodnictwa w regionie a następnie na arenie globalnej, a drugi kraj winien ustąpić mu pierwszeństwa uznając swoją drugą pozycję.

    Rywalizacja chińsko-japońska ma bardzo długą historię, jest bardzo głęboko ugruntowana w pamięci historycznej obu wielkich narodów, 29 września minęło 40 lat od ponownego nawiązania normalnych stosunków dyplomatycznych pomiędzy tymi krajami w 1972 roku. To niewiele więcej niż życie jednego pokolenia, przy czym dorastało ono w cieniu swoich ojców i dziadków, którzy doskonale pamiętali, na czym polegały wzajemne relacje obu krajów przed wojną, a w zasadzie jak wyglądała japońska okupacja Chin. Chińczycy w odróżnieniu od np. Polaków mają rozwinięty zmysł rachowania i nie zapominają, że sąsiad jeszcze nie dawno chciał ich eksterminować niczym szczury. Nienawiść chińska ma bardzo mocne podłoże, w sensie atawistycznym jest jak najbardziej uzasadniona, albowiem zbrodnie japońskie w Chinach oraz długotrwałość okupacji przekroczyły nawet naszą Polską skalę cierpienia podczas ostatniej wojny. Z tego powodu uczucia „ulicy chińskiej” zawsze były anty japońskie, nienawiść i chęć rewanżu to pojęcia standardowe w tamtejszej materialistyczno-laickiej kulturze. Trzeba pamiętać o tym właśnie aspekcie, który jest niesłychanie istotny dla cywilizacji niechrześcijańskich, tam nie ma nadstawiania drugiego policzka – po żadnej ze stron – albowiem to jest po prostu demonstrowanie słabości i uległości.

    Wzajemne relacje tych państw po gospodarczym otwarciu się Chin rozkwitły, Japonia jest największym inwestorem w Chinach, statystyki wymiany handlowej są imponujące, dla pogrążonej przez 20 lat w deflacji Japonii możliwość inwestowania w Chinach i także korzystania z tamtejszego rynku to podstawa dla ekspansji zagranicznej. Dla Chin inwestycje japońskie to bardzo istotny zastrzyk technologiczny, powodujący, że w Chinach zostały przyswojone najlepsze japońskie wzorce produkcji, normy produktywności, szacunek, dla jakości i staranności produkcji oraz nadzwyczajna logistyka umożliwiająca produkcję „just-in-time”. W pewnym sensie Chiny wzorowały całą swoją strategię gospodarczą na poczynaniach Japonii sprzed kilkudziesięciu lat, albowiem Chińskie otwarcie się to nic innego jak zubożona wersja japońskiej drogi do budowy kapitalizmu.

    W sporze o małe niezamieszkałe wysepki nikt nie będzie chciał ustąpić, ponieważ tego wymaga czysty PR obu krajów, albowiem to na tej płaszczyźnie toczy się prawdziwy konflikt. Jakiekolwiek ustępstwo będzie oznaczało – ze strony Chin – uznanie japońskiej dominacji, a ze strony Japonii – zrzeczenie się pierwszeństwa – dopuszczenie Chin, jako równoległego partnera.

    Oznacza to, że Chiny mają zdecydowanie więcej do zyskania, albowiem ich pozycja w konflikcie jest aspiracyjna a Japonia może stracić pozycję, którą wypracowała od czasów reform Meiji (1868).

    Najbanalniejszym sposobem na rozpoczęcie nowego aktu tej rozgrywki byłaby chińska inwazja i obsadzenie wysp własnymi jednostkami wojskowymi. W ten sposób Pekin zdecydowanie podniósłby stawkę w grze, grając bardzo ostro, albowiem dalsza rozgrywka polegałaby na zapewnieniu zaopatrzenia ustanowionemu tam garnizonowi. Do tego potrzebne byłyby działania floty i lotnictwa, przeciwdziałanie, którym zawsze będzie aktem napaści – w istocie aktem wojny. Pełną świadomość, co do tych okoliczności mają także planiści japońscy i tajwańscy. Problemem nie jest samo zajęcie wysp, to banał dla doskonale wyszkolonych jednostek szturmowych wszystkich trzech krajów. Jednakże ten akt – dopiero podniósłby stawkę.

    Dlatego wbrew wszystkiemu – bardzo bezpiecznym scenariuszem, pozwalającym stronom na jakiekolwiek wyjście z twarzą – albowiem zademonstrowano by działania – byłoby zajęcie różnych wysp, bez granicy lądowej na największej z nich. Jeżeli uczyniłyby to naraz wszystkie trzy kraje, sytuacja zakończyłaby się porozumieniem o tymczasowym uregulowaniu statusu, albowiem tak naprawdę nikomu nie zależy na wojnie, a wojskowym marnującym swoje życie na tych zapomnianych przez cywilizację skałach – trzeba byłoby dostarczać olbrzymie ilości broni i żywności. W konsekwencji bylibyśmy w takiej samej sytuacji jak obecnie, ale stawka byłaby wyższa, albowiem poszczególne kraje powciągałyby flagi na swoich wysepkach i dumnie odtrąbiły, że inni – bezprawnie okupują ich terytorium.

    Jeżeli Chińczycy chcą doprowadzić do konfrontacji, żeby przetestować przede wszystkim postawę Waszyngtonu, to może dojść nawet do stosunkowo intensywnej krótkiej wojny. Jeżeli jednak, zwycięży zdrowy rozsądek i paradygmat utrzymania status quo – to skończy się na pokrzykiwaniu i oblewaniu nieprzyjaciela wodą z armatek strażackich. W tym kontekście ujawni się krótkookresowy cel chiński, bo jeżeli jest nim przegonienie USA z Morza Wschodnio Chińskiego to w zasadzie już udało się to osiągnąć, albowiem jedna z wysp przez lata była amerykańskim poligonem lotniczym a jakoś cicho i nic nie słychać o US Navy. Jednak biliony w obligacjach posiadanych przez oba kraje robią swoje i Waszyngton woli milczeć niż cokolwiek robić. Problem polega jednak na tym, że perspektywa krótkoterminowa Chin w tej grze kończy się 6 listopada, po tej dacie nowy prezydent USA będzie musiał zaakceptować nowy status quo, jeżeli wcześniej dojdzie do zagrania. Wcześniej Amerykanie nie podejmą żadnych kroków, albowiem i tak mają wystarczająco dużo problemów na Bliskim Wschodzie i w Afganistanie.

    Chiny zawsze mają czas, dlatego też ich celem średnio-terminowym jest trwałe odsunięcie USA od Japonii, na tyle na ile się da, a można to osiągnąć tylko i wyłącznie poprzez wywołanie fali japońskiego nacjonalizmu, który siłą rzeczy musi być posadowiony na fundamencie historycznym. W ten sposób Pekin podejmie bardzo trudną grę, ale Chiny, co warto powtórzyć mają czas i mają środki na to, żeby pozwolić działać pompowaniu nienawiści.

    Można jedynie się zastanawiać, dlaczego Pekin wybrał akurat taki sposób na pokazanie środkowego palca Amerykanom? Jeżeli bowiem, już dzisiaj Chiny czują się tak potężne, że mogą postawić się japońsko-amerykańskiej potędze to, co będzie za 10-20 lat? Czy wówczas będziemy rozważali inwazję na Japonię właściwą, a nie jakieś małe skały koło Tajwanu? Stawka w tej grze jest bardzo wysoka i raczej tu nie ma przypadków, ponieważ nie może ich być na tym poziomie gry.

    Japończycy doskonale zdają sobie sprawę z faktu, że konflikt załamie ich porządek gospodarczy, albowiem utrata pozycji biznesowej w Chinach oznaczałaby utratę olbrzymiej części własnego potencjału, czyli spadek poziomu życia – już nie do powstrzymania po dramacie w Fukushimie. W Tokio doskonale wiedzą, że jeżeli coś ma się wydarzyć to wydarzy się raczej przed 6 listopada właśnie, dlatego żeby postawić Amerykanów w sytuacji bez wyjścia, albowiem skonfliktowanie się z Chinami, jako konsekwencja poparcia dla Japonii oznaczałaby dla Baracka Obamy problem przełknięcia ewentualnej reakcji Chińskiej tuż przed wyborami. A jeżeli reakcja byłaby wroga, to nie ma siły, żeby nie zareagowała giełda, oczywiście pikując wykresami w dół, a tym samym pogrążając jego szanse na reelekcje. Alternatywnie zdecydowanie odwrotnie, – silna reakcja Obamy, może dać mu zwycięstwo zwłaszcza, jeżeli Chińczycy wycofaliby się z akwenu – wykonali dowolny ruch świadczący o uszanowaniu amerykańskiej supremacji, wówczas Obama mógłby wygrać w cuglach, jako „silny człowiek”. Problem polega jednak na tym, że z perspektywy Pekinu obecny lokator Białego Domu nie jest postrzegany, jako silny i zdecydowany decydent. Dlatego też, ewentualna rozgrywka może być bardzo ciekawa, bo zapewnienie sobie miękkiego prezydenta w Waszyngtonie, to prawdziwy cel średniookresowej polityki Pekinu wobec Tokio.

    Normalnie, do czasów awantury irackiej w rejon spornego akwenu popłynąłby demonstracyjnie olbrzymi amerykański lotniskowiec i obie strony uznałyby, że nie ma problemu, albowiem z manifestacją brutalnej przewagi się nie dyskutuje, jednakże dzisiaj wysłanie floty w takie miejsce oznaczałoby dla USA poważne konsekwencje głównie gospodarcze, gdyż póki, co jeszcze Chińczycy nie są tak silni, żeby zagrozić supremacji US Navy na morzu. Mogą jednak przestać kupować amerykańskie papiery wartościowe albo, co gorsze – zacząć masowo upłynniać te już posiadane. Oznaczałoby to upadek dolara, albowiem nie ma na rynku pieniądza, który mógłby pokryć chińskie roszczenia. To niemożliwe, nawet w przypadku wydrukowania kilku statków dolarów i wysłaniu ich za Ocean Spokojny, Amerykanie zawsze stracą – ryzykując poważną inflację. A inflacja w USA oznacza biedę, bezrobocie, głód, bezdomność – bardzo poważną recesję, – która bardzo szybko przełoży się na politykę i zmianę lokatora Białego Domu.

    Musimy przygotować się na możliwe perturbacje, wbrew pozorom możemy na konflikcie japońsko-chińskim mocno zyskać oferując Japończykom nowe możliwości inwestycyjne, albowiem oni mogą zaakceptować mniejsze zyski (jesteśmy drożsi niż Chińczycy), ale oni cenią sobie stabilizację i szacunek.