- Ogólna
BHP
- By FRINGILLA
- |
- 18 września 2014
- |
- 2 minuty czytania
Wypadki dotykały ludzi w przeszłości. I będą nam towarzyszyć już zawsze.
Po prostu nie jesteśmy robotami ale ludźmi! Czyli osobnikami ułomnymi i niedoskonałymi z ewolucyjnego założenia…
Bo przyczyną każdego wypadku jest zarówno brak wyobraźni jak i brak doświadczenia. Chwilowo gorsze samopoczucie, choroba, rozproszenie uwagi, zła komunikacja z innymi osobnikami, brak pamięci lub wiedzy, zła koordynacja ruchów, niewłaściwe nawyki czy niesprzyjające warunki atmosferyczne…
Na pewno można by jeszcze wyliczać długa listę przyczyn wypadków. Ważne jest aby mieć stale świadomość, że każda banalna czynność wykonywana rutynowo i “od zawsze” – może kiedyś być powodem nieszczęścia – często właśnie przez rutynę i bezmyślne powtarzanie schematów. To tylko kwestia czasu, statystyki i prawdopodobieństwa…
Dlatego też, zakładając istniejące niezerowe prawdopodobieństwo NIEUNIKNIONEJ KONIECZNOŚCI wypadku, należy nie tyle o tym stale myśleć – bo to może sparaliżować nasze działania – ale starać się tak wykonywać swoja pracę aby minimalizować ewentualne skutki potoczenia się spraw w niewłaściwym kierunku.
Powoli wzrasta ludzka świadomość i tak jak coraz powszechniejsze jest stosowanie przez motocyklistów odpowiednich strojów zabezpieczających, tak samo już prawie się nie widuje pracowników na budowie bez odpowiednich kasków. Nawet na “prywatnych”, gospodarczych budowach…
Kiedyś byłem świadkiem konieczności noszenia kasku na głowie. Było to tak. Elektrownia w kraju nad Zatoka Perską. Nasz zespół był wyposażony w “elementy ochrony osobistej”, ale były to pierwsze dni naszej pracy i nie wszyscy mimo napomnień chodzili w kaskach. Akurat przechodziłem do sąsiedniego budynku w celu uzgodnienia jakiejś sprawy. Wychodząc zza głównego gmachu elektrowni – bardzo uważałem by nie zawadzić głową o zupełnie idiotycznie zaprojektowany i zbudowany element. Był to zawór którego “kółko do zamykania” wystawało z instalacji obok chodnika i zajmowało połowę “ścieżki” akurat na wysokości wzroku. Dodatkowo było to tak umieszczone na rogu budynku, że jeżeli ktoś szybko wychodził zza budynku od razu “spotykał się” z tym elementem. U nas byłoby to jakoś oznaczone czy odgrodzone. Tam chyba wszyscy się przyzwyczaili, że ten zawór jest na ścieżce – a jak ktoś patrzył tylko pod nogi to go po prostu nie zauważał.
Wracam tą samą drogą po załatwieniu sprawy i z daleka widzę że wzdłuż budynku idzie sam główny dyrektor razem jakimś ważnym gościem, ubranym w tamtejszy strój ludowy. Ale obaj mają na głowach kaski! Idą tak zaaferowani rozmową ze sobą i tak szybkim krokiem, że jak tylko wyszli zza rogu budynku – nastąpiło tylko błyskawiczne “trach” i pan dyrektor już leżał jak długi! Na szczęście miał na głowie kask, nic mu się nie stało, choć uderzenie było silne i na ziemi znalazł się szybko, jak po dobrym nokaucie. Podbiegłem pytając czy nie należy jakoś pomóc. Okazało się że poza zniszczonym garniturem nic się nie stało, wymieniliśmy uprzejmości – i jak tylko straciliśmy się ze wzroku – pędem pognałem do naszych pracowników. Opowiedziałem całe zdarzenie i przekazałem żeby od teraz KONIECZNIE posiadać kask na głowie – bo nie tylko to konieczne ale i pewnie coś z tego zdarzenia wyniknie dodatkowo. Przeczucie mnie nie myliło. Przez kilka najbliższych dni tamtejsi “behapowcy” biegali po elektrowni tropiąc różne pętające się tam brygady z całego świata i karząc w różny sposób. A było tam sporo pracowników z Pakistanu, Egiptu, Indii itd. Większość paradowała bez kasków. Byli tez tacy zaprawieni w bojach co potrafili spawać bez masek – tylko mrużąc oczy… Na szczęście “nasi” dostosowali się szybko i skutecznie do moich sugestii i zaleceń, tak że byliśmy stawiani za przykład… Ale nie zawsze było tak dobrze…
Wysoka temperatura, sięgająca prawie 50 stopni też może być jedną z przyczyn tego, że człowiek gorzej myśli, jest słabszy, mniej wydajny i “podatny” na wypadki. Takie wysokie temperatury dopadły nas podczas prac wykonywanych na wydziale destylacji jednej elektrowni. Dla wielu moich kolegów był to jakiś “dodatkowy dział” elektrowni. Ja jakoś od razu dostrzegłem, że jest to oczko w głowie dyrekcji. A moich kolegów długo uświadamiałem, że energia elektryczna jest niejako produktem ubocznym do produkowanej tutaj słodkiej wody. Dokładnie tak jak niewiele osób sobie uświadamia fakt iż benzyna czy olej napędowy to tylko drobny “element uboczny” produkcji rafinerii. I gdyby nie nasze paliwożerne pojazdy – ludzkość miała by spory problem z zagospodarowaniem tego nieekologicznego “odpadu”.
“Destylarnia” była doskonale klimatyzowana. Zaś na jej kadrę składali się wyłącznie i o dziwo “tubylcy”. W przeciwieństwie do innych wydziałów, gdzie przewagę mieli pracownicy z Egiptu, Indii czy Pakistanu. Panowały tez tam zupełnie inne “układy” – o czym może napiszę w jakimś kolejnym felietonie.
Wracając do upałów. Postanowiłem, że moi pracownicy pracować będą parami, tak by każdy zespół przebywał na zewnątrz klimatyzowanego budynku nie więcej niż trzy godziny dziennie i nie dłużej niż godzinę “ciurkiem”. “Proporcje” dobrałem doświadczalnie – pracując uprzednio na sąsiednim wydziale w podobnych warunkach pogodowych. Bardzo dobrze się ten system sprawdził w przypadku mojego organizmu więc został też zaadoptowany w naszej i w innych grupach.
Niestety, nie ustrzegło nas to od wypadku, który mógł się skończyć tragicznie.
W pewnym momencie na naszym “obiekcie” pojawiły się inne brygady, składające się w większości z “Indian”. Wykonywali prace związane z rurociągami i zaworami które znajdowały się poniżej powierzchni gruntu. Nikt z nikim nie uzgadniał tego, że możemy sobie wchodzić w drogę. I w ogóle nie wiedziałem że ktoś się obok naszych pracowników pojawi. Po prostu ktoś z tej obcej brygady otworzył tuż przy pracującej naszej dwójce pracowników spory, stalowy właz do podziemia. Nasi pracownicy mieli na uszach słuchawki – do takiej wewnątrz wydziałowej łączności. Porozumiewali się tym sposobem z nastawnią wewnątrz budynku. I teraz wystarczył jeden krok do tyłu by polecieć głową w dół dobre trzy metry. Na szczęście kask oraz rurociąg leżący niżej zamortyzowały uderzenie. Później karetka, szpitalna obserwacja – ale na szczęście poza ogólnymi i bardzo bolesnymi stłuczeniami nic się nie stało. Ale od tej pory wszystkie brygady jakie pracowały na obiekcie informowały się wzajemnie o pracach a także zaczęły być stosowane różne “wygrodzenia” miejsc pracy, które zapobiegały takim zdarzeniom.
Niestety, i mnie spotkała konieczność konsultacji szpitalnej w dość nietypowych okolicznościach. Ustaliliśmy sobie taki system dnia, że po pracy zanim dojechaliśmy do naszych kwater, zatrzymywaliśmy się po drodze zaraz za elektrownią nad samym morzem, gdzie przez godzinę czy dwie wypoczywaliśmy na plaży. Na początku wzbudzaliśmy sensację wśród pracowników elektrowni – no bo co za wariat kąpie się tam w styczniu? Nam temperatury bardzo odpowiadały – dużo cieplej niż nad naszym Bałtykiem w lato! Jedni spacerowali, inni biegali czy pływali. Mnie i kilku kolegów zafascynowało życie podwodne, do tego stopnia że zakupiliśmy sobie maski i podglądaliśmy przyrodę…
Mnie szczególnie spodobały się przepiękne kałamarnice. Któregoś dnia pojawiła się ich ogromna ilość, olśniewały zmieniającymi się barwami, podpływały do nas nic się nie bojąc. Po krótkim czasie zrozumieliśmy że one po prostu mają tego dnia jakieś swoje “gody”. Zanurkowałem głębiej i zbliżyłem się do jednej pary. Niestety, chyba za blisko – bo jedna kałamarnica czmychnęła w bok a druga wystartowała do mnie. Zasłoniłem się ręką i wtedy ona okręciła się ciasno wokół mojego przedramienia. Wypłynąłem na powierzchnię i chciałem się jakoś uwolnić. Wtedy ona mocniej przywarła do ręki i w niezwykle bolesny sposób “ugryzła” mnie w dłoń. Jakoś dopłynąłem mimo bólu i sparaliżowanej ręki do brzegu. Po chwili trochę doszedłem do siebie i udało się dojechać te 70 czy 80 kilometrów do “domu”. Dwóch kolegów podjechało ze mną do szpitala. Lekarz obejrzał, zadał parę pytań, dał tabletki przeciwbólowe i stwierdził że już po wszystkim. To znaczy – “co po wszystkim”? Ano jak minęły już dwie godziny prawie, w ręce wraca czucie, ty jeszcze żyjesz – to znaczy że przeżyłeś i się z tego ciesz! Ot – pocieszająca diagnoza!
A ślady po “mojej” kałamarnicy i cierpnąca ręka trwały jeszcze dobre pół roku…