- Ekonomia
Amerykanie mogą luzować ilościowo a my nie?
- By krakauer
- |
- 12 czerwca 2013
- |
- 2 minuty czytania
Zmieńmy paradygmat funkcjonowania pieniądza – traktując go zgodnie z najnowszymi wzorcami jakie płyną do nas z zachodu i z dalekiego wschodu. Wszyscy drukują na potęgę – luzowanie ilościowe dostarcza tak gigantyczną ilość pieniądza znikąd na rynki, że świat nie miał jeszcze nigdy do czynienia z tak niesamowitą kreacją bogactwa – przy pełnej zmowie na temat inflacji.
To co rozpoczęli amerykanie a wcielają w życie Japończycy to mistrzostwo świata – kupują swoje obligacje w zamian za wydrukowane pieniądze, które inwestorzy dalej trzymają w bankach w postaci zapisu elektronicznego – bo i tak nie mają co z nimi zrobić, gdyż gospodarki stoją i nie ma w co zainwestować. Jednak dług się spłaca – po prostu genialne! Bez obciążania podatkowego mieszkańców i przedsiębiorców! Co przeczy wszystkim modelom tradycyjnie pojmowanej inflacji. Standardowo bowiem – zwiększeniu ilości pieniądza zawsze powinna towarzyszyć inflacja – która może być odłożona w czasie i spłaszczona szeregiem innych działań, jednakże zawsze pewna górka powinna się pojawić, bo inaczej wszyscy by wygrywali. Co w praktyce oznacza, że nikt by nie musiał pracować ponieważ bogactwo generowałoby się samo poprzez zapis w komputerze banku centralnego (rezerwy federalnej).
Niestety nie ma obiadów za darmo! Zawsze, zawsze bowiem trzeba zapłacić rachunek. Tak się obecnie śmiesznie składa, że rząd amerykański ma tymczasowych żyrantów w Chinach, którzy kupują bez mrugnięcia okiem olbrzymie ilości obligacji. Podobnie postępuje reszta zamożnego świata, albowiem wierzy w potrzebę utrzymania istniejącego ładu. Tak, szanowni państwo – globalny system finansowy opiera się bowiem na wierze, głównie w to, że Amerykanie i inni zamożni dłużnicy spłacą kiedyś swoje zobowiązania w taki sposób, żeby przekazywane aktywa zachowywały wartość. Niestety z tym może być problem. Jednakże póki co nikt tego chińczykom i innym wierzycielom USA nie mówi.
Nasza waluta jest walutą wymienialną, ale tylko i wyłącznie w znaczeniu turystycznym i spekulacyjnym. Nikt nie odkłada poważnych rezerw finansowych w złotówce, jak również raczej nikt nie przyjmie w niej zapłaty, chyba że regularnie z nami handluje. W tym znaczeniu – to nam musi zależeć na utrzymaniu kursu walutowego wobec głównych walut, gdyż ciągle więcej importujemy niż eksportujemy. Poza tym struktura naszego handlu powoduje, że bez udziału obcych komponentów – nawet produkty gotowe byłyby trudno sprzedawalne. Powoduje to, że zawsze musimy starać się wypracować lekką nadwyżkę w handlu.
Luzowanie ilościowe na złotym nie jest możliwe, gdyż skończyło by się ucieczką inwestorów i generalnym tąpnięciem kursu, a być może nawet paniką. Poza tym mamy w Konstytucji stanowiący tryumf neoliberalizmu – próg ostrożnościowy Art. 216 ust. 5 Konstytucji mówi: „Nie wolno zaciągać pożyczek lub udzielać gwarancji i poręczeń finansowych, w następstwie których państwowy dług publiczny przekroczy 3/5 wartości rocznego produktu krajowego brutto. Sposób obliczania wartości rocznego produktu krajowego brutto oraz państwowego długu publicznego określa ustawa.” Co więcej Konstytucja zakazuje też rządowi pożyczania w Narodowym Banku Polskim!
W międzyczasie podczas gdy zachód się oddłuża – podtrzymując fikcję braku inflacji przy najniższych lub nawet ujemnych stopach procentowych (realnie), my ciągle spłacamy odsetki od zadłużenia w walucie obcej, jak również i krajowej a do tego wszystkiego – pożyczamy na to, żeby finansować rolowaną część kapitałową posiadanego zadłużenia. Przecież nie jest tajemnicą, że spłacając zadłużenie – głównie spłacamy odsetki. Spłata kwot bazowych jest tak ustawiona, że będziemy długo płacili odsetki a zarazem nie będzie to dla nas jednorazowo dużym obciążeniem.
Powstaje pytanie o sensowność utrzymywania tego paradygmatu finansów publicznych i złotówki – w zasadzie traktowanej jak niegdyś standard złota. O ile bowiem zadłużenie zagraniczne jest do spłacenia w twardej walucie i nic na to nie poradzimy – to zadłużenie krajowe moglibyśmy bez najmniejszego problemu spłacać drukowanymi pieniędzmi. Teoretycznie model powinien zadziałać w ten sposób, że inwestorzy odzyskujący pieniądze – reinwestują je na rynku. Oczywiście z uwzględnieniem wycofania się inwestorów za granicę po wcześniejszym wymienieniu waluty na Euro lub Dolara.
Kluczowe jest tutaj bowiem proste stwierdzenie – działa w USA, to znaczy że jest dobre! I niech żaden ekonomiczny purysta i śmie nawet wychylić łba znad swojego koryta! Przez 23 lata ślepo powielaliśmy ich wzorce, zbudowaliśmy gospodarkę opartą na pożyczaniu pieniędzy mających swoje źródło nie w krajowym rynku kapitałowym, ale głównie w pożyczkach od naszych bogatych inwestorów.
Czy właśnie dlatego nie moglibyśmy skopiować najnowszej nowinki z zachodu i nieco sobie ulżyć? Przecież prawie nie ma inflacji na złotówce! A przynajmniej tak twierdzi Główny Urząd Statystyczny. Więc jeżeli nie ma inflacji, nasi ekonomiczni – neoliberalni mistrzowie zza wielkiej wody drukują swoje zielone pieniądze ile się da – to dlaczego my nie moglibyśmy wydrukować swoich i umiejętnie nimi zasilić system – powoli i stopniowo wykupując kolejne transze krajowego długu? Wzrośnie inflacja? Przecież nie zrobimy tego skokowo! A nawet jeżeli nieco się podniesie to dobrze, bo nie mamy zupełnie pojęcia jak się chronić przed przekleństwem deflacji!
Na tym właśnie polega suwerenność ekonomiczna, konkretnie na dowolności tego typu działań wpływających na rynek. Wybór należy do nas samych. Jest kilka możliwości np. rezygnacja z emisji długu Skarbu Państwa w złotówkach – przełożenie wszystkiego na bony pieniężne NBP, o bardzo niskim oprocentowaniu, który miałby w ten sposób środki na pożyczanie bankom krajowym, z których ten który zaoferowałby śladowe oprocentowanie rządowi a najwyższe w NBP – wygrałby z rynkiem. W ten sposób można by zrolować dużą ilość zadłużenia krajowego oraz konwertować zadłużenie zagraniczne w sposób odpowiedni do możliwości dewizowych państwa, czyli najlepiej wraz z kolejnymi transzami Euro. Minister finansów pożyczałby pieniądze w banku komercyjnym – robiąc przetarg na najniższe oprocentowanie, nieco wcześniej NBP organizowałby przetargi na swoje bony pieniężne – ściągając pieniądze, które w odpowiednich transzach lokowałby w tym banku, który zaoferowałby najwyższe oprocentowanie. Banki byłyby w dziwnej sytuacji. Z jednej strony nie mogłyby pożyczać pieniędzy rządowi (kochają to) jeżeli chciałyby przechowywać duże ilości pieniądza bezpiecznie – musiałyby kupować bony NBP na np. 0,1-0,5% Równolegle rząd ssałby tak jak ssie rynek, jednakże wybierając podmiot preferowany – poprzez przetarg na najniższe oprocentowanie długu. Minister pożyczałby olbrzymie ilości pieniądza w banku komercyjnym – owszem preferowanym w ten sposób, ale na zasadach rynkowych i zgodnie z dyrektywami. Które tenże bank musiałby skądś wziąć, a najtańszym źródłem z nadpodażą – byłby kredyt w NBP na 0,2-0,6% (ponad inflację).
W efekcie zyskalibyśmy transfer długu państwowego na bank centralny, silne wsparcie dla wybranego – preferowanego w ten sposób podmiotu, który być może mógłby skonsolidować branże i przejąć inne banki wcześniej sprzedane zagranicznym inwestorom, stopniową zmianę waluty zadłużenia na złotówkowe, ogólny spadek oprocentowania na rynku i najważniejsze – piękną kreację pieniądza na rynku (zgodnie z obowiązującym modelem) jak najbardziej komercyjnym, które wielki komercyjny bank (najlepiej z dominującym kapitałem Skarbu Państwa) mógłby inwestować tam gdzie miałby w tym interes. Przykładowo udzielając bardzo nisko oprocentowanych kredytów małym i średnim przedsiębiorcom!
Warunkiem powodzenia takiej operacji byłaby jej stopniowość – powolutku w ciągu 2 lat przejść na taki model, żeby nikt się na nas nie obrażał, że zmieniamy zasady – najpierw pozostawiając inwestorom wybór, żeby kupowali co wolą, potem lekko stymulować preferencje, a jak nabiorą zaufania – że wszystko jest zgodnie z zasadami i działa – no bo przecież pożyczane pieniądze zawsze byśmy oddali – wygasić mniej opłacalne elementy. I co z tego, że to nieuczciwy kapitalizm państwowy?
Efektem pobocznym byłoby to, że zagraniczni inwestorzy zrozumieliby, że żeby być na polskim rynku trzeba silnie dokapitalizować banki. W efekcie mielibyśmy wzrost konkurencji i ogólne szczęście w gospodarce – napędzanej pieniądzem kreowanym przez zwycięski bank komercyjny. Jak zmieniłyby się uwarunkowania gospodarcze, albo banki zrobiłyby oligopol grając na zwyżkę oprocentowania zawsze moglibyśmy wypuścić obligacje Skarbu Państwa…