• 16 marca 2023
    • Historia

    Otarłam się o ludzi Historii cz. I

    • By krystynabadurka7
    • |
    • 21 marca 2013
    • |
    • 2 minuty czytania

    W 1963 roku pracowałam jako księgowa w dowództwie Warszawskiego Okręgu Wojskowego na Cytadeli. Dowódcą WOW był wówczas generał Józef Kuropieska. Przyjaźniłam się z jego sekretarką i będąc u niej, czasami go widywałam. Fascynująca postać. Bardzo przystojny i elegancki wobec kobiet. Przedwojenny oficer dyplomowany, w czasie wojny jeniec niemiecki, uwolniony przez aliantów, po wojnie attaché wojskowy w Londynie współorganizował przyjazd żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych z Wielkiej Brytanii do kraju. W latach 1950 – 1955 więziony, razem z innymi oficerami, za spisek „w celu obalenia władzy ludowej”, otrzymał wyrok śmierci i dwa lata przebywał w celi śmierci, następnie uwolniony, zrehabilitowany i ponownie przyjęty do wojska. Skończył również studia ekonomiczne, był posłem na sejm II i III kadencji. Po przejściu na emeryturę w 1968 roku opublikował w kilku książkach swoje wspomnienia. Przytoczę z tej niezwykle bogatej biografii opisy kilku bardzo interesujących spotkań generała Kuropieski z mieszkańcami z jego okręgu wyborczego.

    W 1957 roku zainteresowanie wyborami było powszechne – na wiece przychodziło mnóstwo ludzi z własnej i nieprzymuszonej woli. Wielu zabierało głos z niekłamanym poparciem dla aktualnego kierownictwa politycznego. Prawie zawsze z sali padały prośby, by kandydaci powiedzieli, co dotychczas w życiu robili. Wystarczyło, abym opowiedział krótko swój życiorys i salę miałem za sobą Polacy są wrażliwi na opowieści o latach spędzonych w obozach czy kryminale. Przyglądano mi się więc z ciekawością a biorące udział w zebraniu niewiasty – z nieukrywaną nawet sympatią,.. Na dużym zebraniu w Garwolinie najbardziej aktywnie występowali miejscowi kuśnierze. Ktoś wystąpił z gotowym projektem zorganizowania porządnej spółdzielni garbarsko-kuśnierskiej w tym mieście, prosząc mnie o poparcie projektu. Zwróciłem się więc do towarzyszącego mi oficera, by dopilnował, abym nazajutrz zatelefonował do Moskwy. Słyszeli to otaczający mnie tłumnie ludzie i po kilku minutach złośliwie komentowali: jeżeli nawet w takiej sprawie musi dzwonić do Moskwy, to czego my możemy się po nim spodziewać? Oni myśleli o stolicy ZSRR, natomiast ja mówiłem o Zygmuncie Moskwie – szefie Komitetu Drobnej Wytwórczości… Najciekawsze i najbardziej zakarbowane w mej pamięci stało się spotkanie z wyborcami w Starogrodzie. Większość zebranych stanowili ludzie starsi, poważni, wyczuwało się uroczysty nastrój. Po zwyczajowym zagajeniu ktoś z sali zapytał, czy może być i będzie w Polsce lepiej?. Wyjątkowo poważny nastrój publiczności, jedyne wielkie pytanie (poza uwagą o moście) wpłynęło na mnie pobudzająco, tak, że wygłosiłem „wielkie przemówienie”, w czasie którego nieoczekiwanie bardzo się wzruszyłem. Udzieliło się to moim słuchaczom. Gdy skończyłem, sala wstała i pełną piersią odśpiewała „Jeszcze Polska nie zginęła”. Było to najpiękniejsze zakończenie zebrania spośród wielu, w których uczestniczyłem. Wracając około północy do Warszawy postanowiłem coś użytecznego zrobić dla tej gromady. Następnego dnia poleciłem szefowi wojsk inżynieryjnych okręgu zastanowić się nad możliwością zbudowania mostu w Starogrodzie, niezależnie od tego, czy będę posłem, czy nie. Wielką rolę odegrała wtedy niezwykła w owych dniach popularność Władysława Gomułki. Wydawało mi się, że nikt z Polaków, od prawie tysiąca lat historii naszego kraju, nie uzyskał takiej popularności jak on. Nawet znaczny odłam emigracji politycznej zachował przez wiele miesięcy stanowisko przyjaznej neutralności. Wśród społeczeństwa polskiego ogromne zastępy zwolenników pozyskali Piłsudski i Dmowski, ale oni byli przywódcami wielkich obozów wzajemnie się zwalczających i akceptujących wyraźny podział narodu, gdy tymczasem Gomułka przez wiele lat nie miał poważniejszego adwersarza. Na jakimś z zebrań w powiecie Mińsk Mazowiecki starsza poważna niewiasta wystąpiła do mnie z prośbą, abym, kiedy będę miał okazję, powiedział panu Gomułce, że codziennie modli się na jego intencję za to, co zrobił dla chłopów. Podobnie na zebraniu w Rykach jakiś emerytowany nauczyciel ludowiec wygłosił piękne przemówienie chwaląc rozum, takt, dobrą wolę i patriotyzm tow. Gomułki. Znamienne, że pozornie najbardziej reakcyjna część społeczeństwa a więc masy ludności wiejskiej, poparła go w przekonaniu i z wiarą, że dając posłuch przywódcy, czyni to z pobudek patriotycznych. Jestem przekonany, że wykorzystując te nastroje, można było w nadchodzących latach nierównie więcej zrobić dla usprawnienia gospodarki, administracji państwowej i samorządowej. Obawiam się, że po prostu nie zdawano sobie sprawy z rzeczywistych nastrojów.

    W następnych latach pracowałam w resorcie handlu zagranicznego, w kilku centralach. Moim szefem w jednej z central był były pilot RAF-u. Miał problemy po powrocie do Polski. Pochodził z „klasy wyższej”. Miał wyższe wykształcenie, znał biegle język francuski, angielski i niemiecki. Z uwagi na swoją „przeszłość” miał zablokowane awanse pomimo wysokich kwalifikacji. W rezultacie trwał przez wiele lat na stanowisku kierownika działu zabawek. Był niezwykle uroczym, bardzo lubianym i szanowanym szefem pomimo, że wpadł w alkoholizm. Codziennie o 11-ej wychodził z biura do restauracji „Złota Rybka” i po godzinie przyprowadzali go z powrotem do biura „mąż zaufania” razem z sekretarzem partii.

    Miałam przyjemność być razem z nim w Wiedniu w delegacji służbowej. Było nas kilkoro. Zaprosił nas po pracy do wykwintnej winiarni. Okazało się, że bywał tam czasami i jest doskonale znany właścicielowi, jako wielki koneser dobrych trunków i dań. Pięknie tańczył i był bardzo wobec dam szarmancki. Nie był żonaty.

    W kolejnym przedsiębiorstwie handlu zagranicznego zajmowałam się eksportem wyrobów rzemieślniczych. Sytuacja rzemieślników była wtedy dziwna. Ich działalność była ograniczana, żeby nie mogli przekształcić się w kapitalistów. A więc nie mogli powiększać ani parku maszynowego ani zatrudniać większej ilości pracowników, na wszystko były wyznaczone limity. Ale bywało tak, że uzyskali korzystne dla siebie zamówienie, wypracowywali duży zysk i nie bardzo mieli, co z tymi pieniędzmi zrobić. Bardzo wysoki był też podatek od luksusu, więc budowa jakichś rezydencji nie bardzo się opłaciła. Kombinowali na różne sposoby, np. moi znajomi mieli elegancki dom na obrzeżach Warszawy, ale udawali przez całe lata, że budowa nie jest skończona. To było komiczne, bo piętro było wytwornie wyposażone, nawet na podłodze była skóra niedźwiedzia a wejście było zakamuflowane, schodów nie było w ogóle i żeby się dostać na to piętro, przystawiano drabinkę. A więc dobrze funkcjonujące zakłady rzemieślnicze to była bardzo zamożna grupa ludzi w gospodarce socjalistycznej.

    Byłam służbowo kilka razy na Kubie. Przyjmowaliśmy też przedstawicieli kubańskich w moim przedsiębiorstwie. Pewnego razu zatelefonowano z ministerstwa handlu zagranicznego, że przybywają do Warszawy bardzo ważni goście z Kuby: wiceprzewodniczący Komisji Planowania Gospodarczego, minister Handlu Zagranicznego i dyrektor z resortu. Ministerstwo nie dysponowało wielkimi funduszami na przyjęcia delegacji, wobec czego liczono na pomoc rzemieślników. Tym bardziej, że Kubańczycy mogli dać zamówienia na duże ilości wyrobów rzemieślniczych (importowali w ramach kredytów radzieckich) Przyjmowaliśmy tę delegację kubańską w czasie targów poznańskich. Najpierw w restauracji na obiedzie a później w „piekiełku” na dole. To wyglądało tak: nas kilkoro z resortu handlu zagranicznego z trzema Kubańczykami a kolejno przychodzili rzemieślnicy i stawiali na stole: koniak lub szampan francuski. Kiedy już cały stół był zastawiony, zestawili wszystkie stoły i zaczęła się balanga: cygańska orkiestra, koncert życzeń, tańce i śpiewy. Kubańczycy patrzyli coraz bardziej zdumieni i  w pewnej chwili minister (rozmawialiśmy po rosyjsku) mówi do mnie: „Kristina, wasz socjalizm jest zupełnie inny.” To był rok 1979.

    W kolejną delegację do Hawany wyjechałam 4 grudnia 1981 roku na dziesięć dni. Trzynastego grudnia przerwane zostały wszelkie połączenia z naszym krajem. Nie tylko telefoniczne, ale była też „cisza w eterze”. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Z Florydy nasłuchy radiowe i brukowce donosiły, że do Polski wkroczyli Rosjanie. Trwają walki. Krew się leje przy pałacu kultury a w mediach mówi się już po rosyjsku. Myśmy nie wierzyli. Po tygodniu była pierwsza informacja radiowa o stanie wojennym. Organizatorzy naszego powrotnego lotu bali się, że w czasie jakiegoś międzylądowania na Zachodzie może ktoś opuścić kraj, wobec czego czekano na możliwość przylotu liniami jakiegoś kraju Demokracji Ludowej. Przylecieliśmy dopiero 23 grudnia liniami czeskimi do Pragi a stamtąd całą dobę jechaliśmy do Warszawy.

    Ciąg dalszy nastąpi…