- Historia
Obrazki z ZSRR (cz.2)
- By FRINGILLA
- |
- 04 sierpnia 2016
- |
- 2 minuty czytania
Lata 70-te były okresem niebywałego rozwoju naszego kraju. Jeżeli pierwsze 20 lat okresu powojennego było odbudową zniszczeń dwóch wojen światowych oraz skokiem cywilizacyjnym z wieku XVIII do końca wieku XIX, to następne dziesięciolecie wprowadziło nasz kraj do grona dziesięciu najbardziej rozwiniętych krajów świata.
Szedł za tym i dobrobyt społeczeństwa. Możliwość posiadania swoich własnych „czterech kółek” pozwoliła nie tylko na korzystanie z pojawiających się jak grzyby po deszczu pól namiotowych i kempingów, ale i wyjazdów zagranicznych. Umożliwiała na takie wyjazdy odpowiednia pieczątka w dowodzie osobistym – dająca możliwość bezwizowego poruszania się w ramach krajów socjalistycznych. Ci najbogatsi nadal załatwiali wizy i paszporty by jechać do Jugosławii nad Adriatyk, ci mniej zasobni zaczęli wakacyjne wojaże nad Morze Czarne – jeżdżąc do Bułgarii czy do Rumunii.
Nad nasz Bałtyk masowo zaczęli przyjeżdżać mieszkańcy NRD, Węgier czy Czechosłowacji.
Pieczątka w dowodzie umożliwiała teoretycznie wyjazd i do ZSRR. Praktyka jednak była taka, że „tam” nadal można było wyjeżdżać tylko tak zwanymi „pociągami przyjaźni” czy zorganizowanymi wycieczkami. Nie istniał niestety w praktyce kontakt „prywatny”…
Lata 70-te to także zupełnie inne niż dzisiaj życie i kontakty towarzyskie. Co sobotnie spotkania wśród znajomych w domach czy kawiarniach, doranne „dansingi”…
Moi rodzice ostatnich kilka przedwyjazdowych sobót i niedziel spędzili na biesiadowaniu ze znajomymi, mającymi charakter niemal „ostatecznego pożegnania”. Dawano różne rady, powtarzano zasłyszane opowieści.
Ten nieco przydługi „wstępny smrodek dydaktyczny” ma uzmysłowić w jakim nastroju wyruszaliśmy. Brak bezpośrednich kontaktów pomiędzy obywatelami Polski i ZSRR owocował wieloma mitami. Z jednej strony wszyscy podkreślali, że na tamtejszych wspaniałych i serdecznych ludzi można zawsze liczyć i na nich polegać. Ale z drugiej strony…
Samochód mieli nam rozbić tamtejsi szaleni i jeżdżący nieprzepisowo kierowcy po pierwszych stu kilometrach. Okropne i dziurawe drogi miały spowodować ciągłe awarie i brak możliwości naprawy auta. Zabraknie nam pieniędzy na wszechobecne łapówki. Straszliwe rzeczy opowiadano o tamtejszej milicji drogowej. Według tych opinii nie przejedziemy pierwszego „post GAI”. Do tego dochodziły opowieści o tym, że ukradną nam niewątpliwie „zachodnie auto”, czyli „Trabanta” oraz że nie będziemy mieli, co jeść po drodze – bo są tam totalne braki w sklepach. Nie wspominając o bardzo nielicznych stacjach benzynowych…
Dziwne, że jednak zdecydowaliśmy się jechać…
Pierwsze 150 kilometrów zupełnie rozwiało te wszystkie „plotki” i strachy. Zależało nam na jak najszybszym, „beznoclegowym” dojeździe do Leningradu, najkrótszą możliwą drogą. Dlatego, po około 150 kilometrach doskonałej drogi, wiodącej od granicy w Brześciu do Mińska, na skrzyżowaniu na którym był wielki „Post GAI” z dużą ilością tamtejszych służb i radiowozów, przez nikogo nie zatrzymywani skręciliśmy na lewo, kierując się na Słonim i Lidę. Mój Tata koniecznie chciał odwiedzić Wilno, miasto-mit w naszych rodzinnych wspomnieniach i opowieściach. Przecież któryś z przodków był podobno burmistrzem tego miasta…
Po około dwudziestu kilometrach prostej, niezłej – choć wyraźnie gorszej i węższej drogi, Tata który spoglądał w czasie prowadzenia samochodu w lusterko, zwrócił uwagę na jadący za nami, niezwykle dymiący pojazd. Po kilkunastu kilometrach okazało się, że „dochodzi nas” zwyczajny motocykl, dymiąc sino-niebiesko w sposób iście nieprawdopodobny. Tata trochę zwolnił i wtedy motocyklista zaczął dawać jakieś znaki machając ręką. Tata jeszcze bardziej zwolnił, – bo zaczęliśmy się zastanawiać czy czegoś po drodze nie zgubiliśmy? Motocykl nas w końcu dogonił. Na motocyklu siedział zwyczajny, „cywilny” jegomość, który podczas mijania naszego pojazdu wyciągnął zza długiej cholewy buta typu „oficerskiego” długą pałkę pomalowaną w czarno-białe paski i zaczął dawać znaki do zatrzymania się, krzycząc „Pawaraczywaj! Stoj!”. Zatrzymaliśmy się, a wtedy on zażądał byśmy się wrócili na „post GAI” na skrzyżowaniu, na którym zjechaliśmy z „mińskiej drogi”.
Cóż było zrobić? Nie znaliśmy „ichnich” zwyczajów, człowiek niby „cywilny”, ale zachowywał się jak „władza”. Zawróciliśmy i eskortowani przez motocyklistę po niemal godzinie dotarliśmy na wskazane miejsce…
Tam obstąpili nas tamtejsi „dyżurni”, w mundurach szamerowanych złotem i z wielkimi, zadziwiającymi nas „czapami”. Kazali nam wysiąść z auta, pokazać dokumenty. Pooglądali, pokiwali głowami, coś do siebie cicho mówili i dyskutowali. Jeden z nich rozpoczął rodzaj „śledztwa”.
Pytał – gdzie jedziemy. Odpowiedzieliśmy, że na zaproszenie do rodziny z Leningradu. Wtedy powiedział, że nie możemy jechać drogą, którą próbowaliśmy jechać – bo musimy KONIECZNIE jechać przez Moskwę.
Do tego zaczął mówić, że powinniśmy posiadać „marszrutkę”, która powinna wyznaczać nam trasę przejazdu do Leningradu przez Moskwę. Dlaczego jej nie posiadamy?
Tata odpowiedział, że zarówno w Ambasadzie ZSRR jak i na granicy, powiedziano nam że my jesteśmy nie „turyści” a jedziemy „w gości” i nas „marszrutki nie obowiązują”. Wywołało to sporą konsternację i długą dyskusję wśród funkcjonariuszy.
Po dyskusji znów powiedzieli, że może i tak jest jak mówimy, bo z takim przypadkiem się nie spotkali, ale upierali się że jednak musimy jechać przez Mińsk i Moskwę.
Tata odpowiedział, że zarówno w Konsulacie (mówił oczywiście o „Ambasadzie”) a także na granicy kazano nam jechać „najkrótszą drogą” a skręcając na lewo właśnie zmierzaliśmy najkrótszą drogą do Leningradu.
I wtedy padło dobijające pytanie. „A skąd wy wiecie, że tedy gdzie jechaliście jest najkrótsza droga do Leningradu?”.
Wtedy Tata wyjął zakupioną przed wyjazdem w „MPiK-u” doskonałą, węgierską mapę europejskiej części ZSRR i im ją pokazał.
No to się zaczęło! Rozłożono mapę na masce Trabanta i panowie „gajusznicy” pochylili się z ogromnym zainteresowaniem nad wielką płachtą mapy. Trwała bardzo zaciekła dyskusja pomiędzy nimi.
„Smatri Iwan! Zdies’ moja dieriewnia!”. Drugi powiedział – „a zdies’ moja toże!”
Jednym słowem byli niezwykle zaskoczeni dokładnością węgierskiej mapy, na której widniały nawet wsie naszych interlokutorów.
Teraz nastąpił najtrudniejszy moment spotkania. Padło sakramentalne pytanie – skąd macie TAK DOKŁADNĄ mapę?”. W domyśle – jesteśmy szpiegami – a „przepowiednie” i „czarnowidztwa” znajomych zaczynają się sprawdzać!
Wtedy nastąpiła długa przemowa mojego Taty, który tłumaczył na różne sposoby, że takie mapy są dostępne w każdym sklepie w Polsce. No, może mniej dokładne niż ta. Dlatego też zakupiliśmy specjalnie WĘGIERSKĄ mapę, która miała nam pomóc dostać się do RODZINY w Leningradzie…
Chyba do nich to dotarło, a może skończyły się argumenty. Nie pytali już o żadne dodatkowe dokumenty podróżne, stali się dużo milsi i serdeczni. Powiedzieli, że drogą którą jechaliśmy pojechać nie możemy, bo to tereny wojskowe i zamknięte dla cudzoziemców. „Nawet z Polszy” – dodali…
Poradzili, by jechać przez Moskwę „bo tak wszyscy innostrańcy jeżdżą do Leningradu”.
Zasalutowali, przeprosili za trudności, życzyli szerokiej drogi i jeszcze kilka razy się upewniali czy aby na pewno tak dokładną mapę można kupić w Polsce w każdym sklepie…
I tym sposobem, tracąc kilka godzin, ruszyliśmy dalej do Mińska…
CDN…