• 17 marca 2023
    • Społeczeństwo

    Długopis

    • By FRINGILLA
    • |
    • 09 maja 2016
    • |
    • 2 minuty czytania

    rgbstock.com Autor: vivekchugh

    Od wielu, wielu lat jestem przeciwnikiem dostępu do broni palnej. Nie, żebym nie lubił sobie postrzelać! Jeszcze dziś z ogromnym ciepłem na sercu wspominam jak w latach 70-tych robiliśmy sobie turnieje na rodzinnych zjazdach, posługując się ściągniętym z Czechosłowacji pneumatycznym pistoletem. A jeszcze całkiem niedawno, na jednym ze zjazdów „maturalnych” zrobiliśmy sobie turniej strzelania z KBKS-u współczesnego, gdzie bez przygotowania, zająłem pierwsze miejsce wśród amatorów a drugie w „turnieju” po ewidentnym „zawodowcu”…

    Wieloletni kontakt ze znajomymi, którzy „otarli się” zawodowo o wojsko, „służby”, milicję, policję i brać myśliwską, utwierdził we mnie w tym, że posiadanie broni nie daje żadnego poczucia bezpieczeństwa. Mało tego – jeżeli chcemy by posiadanie broni krótkiej zwiększyło naszą pewność siebie, w przypadku napadu na nas czy na nasz dobytek – to musimy mieć świadomość, iż samo posiadanie broni nic nam nie da, jeżeli nie będziemy jej umieli sprawnie obsługiwać. A do tego, by nią dobrze i skutecznie władać, należy bardzo dużo ćwiczyć. I nawet codzienne ćwiczenia – a załóżmy, że nas na to stać – nie zapewnią nam przewagi nad działającym z zaskoczenia przeciwnikiem…

    Sam jestem tego najlepszym tego dowodem, bo rok temu chciałem zwrócić uwagę młodemu człowiekowi, że za głośno i zbyt niebezpiecznie jeździ na motorze pod moimi oknami. Zdążyłem go tylko zapytać – „czy to jest Pana motor?”. Nawet nie zdążyłem mrugnąć okiem ani krzyknąć, gdy w sposób błyskawiczny i całkowicie zaskakujący, zostałem powalony na ziemię i skopany, co przy mojej wadze i posturze w normalnych warunkach byłoby mało prawdopodobne.

    Strach myśleć, co by było gdybym miał przy sobie broń palną. Nie tylko nie zdążyłbym jej użyć, ale niewątpliwie zostałaby ona użyta przeciwko mnie lub w najlepszym przypadku stała by się łupem napastnika. A przecież trudno w kontaktach międzyludzkich, przypadkowo na ulicy kogoś pytając – na przykład o aktualną godzinę – trzymać na wszelki wypadek rękę na rękojeści trzymanego w kieszeni pistoletu…

    Tak więc, problem poprawienia własnego samopoczucia a może i bezpieczeństwa kołatał mi się gdzieś po głowie, aczkolwiek stwierdziłem, że z uwagi na brak czasu jak i wiek, tudzież coraz mniejszą sprawność fizyczną z założenia odrzuciłem pomysły jakichś ćwiczeń fizycznej samoobrony a noszenie „scyzoryka” też by się wiązało z nauczeniem się sprawnego posługiwania się nim i z wszelkimi konsekwencjami, podobnymi do posiadania w kieszeni broni palnej.

    Niewątpliwie, jakąś alternatywą dla osób, które chcą sypiać spokojniej w swoim własnym domu jest pistolet na metalowe kulki, miotane ciśnieniem montowanego w rękojeści naboju gazowego. Muszę przyznać, że wydaje się to rozwiązanie ciekawym pomysłem, z uwagi na szybkostrzelność, sporą liczbę możliwych do oddania strzałów i dużą skuteczność przy odległościach do 5-8 metrów. Jednak nadal jest to broń „miotająca”, której skutecznego posługiwania się należy się wyuczyć. Jednocześnie – nie zabezpiecza nas w stu procentach, bo napastnik może nas albo zaskoczyć, albo posiadać prawdziwą broń palną – a widząc w naszym ręku coś podobnego – może zrezygnować z chęci sterroryzowania nas swoją bronią. Może po prostu nas od razu zastrzelić. I tak źle, i tak niedobrze…

    Minął prawie rok, aż przypadkiem trafiłem w Internecie na film instruktażowy, pokazujący zasady celnego miotania nożem. Film mnie zainteresował, gdyż wiem, że celne rzucanie nożem jest trudne i wymaga sporo ćwiczeń.

    Do rodzinnych opowieści należy i ta, jak to Ponury na Wykusie czasem popisywał się strzelaniem z pistoletu podbijając kolejnymi kulami podrzuconą monetę, lub rzucając do każdego celu, każdym przypadkowo podanym przez kogoś nożem. Ale Ponury, jak każdy „Cichociemny” – przechodził specjalny, trudny kurs – teraz pewnie byśmy powiedzieli „specnazowca”…

    Na filmie o którym wspomniałem wyżej, prezentowano zupełnie nowy sposób miotania nożem, wymyślony i popularyzowany przez zmarłego rok temu emerytowanego pilota myśliwców, Jurija Wiktorowicza Fedina. Sposób nazywa się SKANF i dla ciekawych Internet będzie pomocą…  A teraz, po tym przydługim wstępie powoli przechodzę do równie długiego wyjaśnienia tytułu…

    Na informację o SKANF-ie natrafiłem podczas dwutygodniowego zwolnienia lekarskiego, który spędzałem w domu. Dotknęła mnie niesprawność ruchowa – mogłem leżeć, stać ale miałem problemy z chodzeniem i poruszaniem się. W praktyce – można określić mój stan zdrowia porównując go do stanu osoby sparaliżowanej od pasa w dół.

    Przeglądnąłem kilka filmów i natrafiłem na informacje, że tą techniką można rzucać także lekkimi przedmiotami. Jest to jednak dużo trudniejsze niż rzucanie ciężkim nożem, ale pozwala wyrabiać celność.

    Postanowiłem sprawdzić „jak to działa”, bo pokazywane na filmach skoordynowane i niewielkie, niewymagające wysiłku ruchy ciała przekładały się na niezwykłą siłę uderzenia rzucanego przedmiotu.

    Postanowiłem przeprowadzić próby zawłaszczoną z szuflady kuchennej chińską pałeczką do jedzenia. Taki „patyk” lekki, długości około 23 cm.

    Nie ukrywam, że początki były trudne, zanim nie „załapałem” nietypowej i trochę „nienaturalnej” koordynacji ciała. A wszystko to w pozycji stojącej, dbając by zbyt gwałtowne ruchy nie powodowały bólu. Może dlatego też, a może dlatego, że zafascynowała mnie „mechanika” tego prostego wydawać by się mogła ruchu a przekładająca się na niebywałą siłę uderzenia, spowodowała że przez kilka tygodni wpadłem w trans codziennych ćwiczeń. Parę razy dziennie, po kilka, kilkanaście minut…

    Po jakichś trzech tygodniach rzucałem tym „drewienkiem” z odległości ok. 5 metrów, w różnych pozycjach i ustawieniach do „tarczy”, czyli poduszki ustawionej na zwykłej wersalce, w sposób tak celny, że trafienie serią rzutów w cel wielkości paczki papierosów jest banalny.

    Po ponad miesiącu okazyjnych ćwiczeń, po moim „wydobrzeniu” z choroby, postanowiłem sprawdzić jak „to działa”, gdy rzuci się prawdziwym nożem.

    Ostrzegam! Nie próbujcie tego bez odpowiedniej „sali treningowej”! Siła rzutu jest straszliwa a nóż musi być wykonany z jednego kawałka metalu, bo mała pomyłka powoduje, że może się rozlecieć rękojeść typowego noża!

    Teraz pracuję nad swoją własną „salą do ćwiczeń, – czyli specjalną tarczą którą umieszczę w garażu. Mam też przygotowany zacny zestaw 20 cm gwoździ z obciętymi „łebkami” – i może niebawem dojdę do wprawy zmarłego Mistrza, który przebijał takimi gwoździami bez jakiegokolwiek wysiłku grubą sklejkę…

    Uważam, że samo rzucanie tą metodą jest niezwykle przyjemne, łatwe i daje więcej radości i zabawy niż rzucanie strzałkami do tarczy, czyli „Dart”. Nie wymaga też tak jak Dart tyle siły i zaangażowania tylu mięśni – możliwe, więc że ta metoda mogłaby się przyczynić do rehabilitacji osób z niesprawnościami ruchowymi… A może… Pomarzyć każdy może… A może, jakiś Polak wymyśli zasady nowej gry i gdyby to się przyjęło – kiedyś mielibyśmy nową dyscyplinę olimpijską, łączącą rosyjski „patent” i polską „realizację sportową” tego pomysłu?

    A co do tytułowego „długopisu”. Ano, teraz w każdym ubraniu noszę ze sobą przyzwoity, dość ciężki, metalowy długopis – którym mógłbym poważnie pokaleczyć każdego napastnika, równie skutecznie jak nożem a szybciej i skuteczniej jak pistoletem. I ta świadomość powoduje, że jakoś śmielej i spokojniej chodzi mi się po ulicach mojego miasta…