- Wojskowość
Potrzebujemy więcej żołnierzy
- By krakauer
- |
- 22 czerwca 2012
- |
- 2 minuty czytania
Wprowadzona za kadencji obecnego rządu profesjonalizacja służby wojskowej ma swoje plusy i minusy. Zdecydowaną jej zaletą, jest zwiększenie jakości i efektywności polskich żołnierzy, albowiem od szeregowca po generałów, są to zawodowi profesjonaliści. Współczesne wyposażenie wojskowe wymaga długiego szkolenia, a do obsługi szeregu podsystemów potrzebni są ludzie stale zajmujący się danym sprzętem, albowiem taki model obsługi i użytkowania np. nowoczesnej elektroniki wojskowej jest najbardziej efektowny. Koszt człowieka w wojsku jest bardzo duży, każdy żołnierz kosztuje nas około 270 tys. zł rocznie, jeżeli przeliczymy całość kosztów wydawanych na obronę narodową przez ilość żołnierzy.
Misje bojowe, a raczej nazywając rzeczy po imieniu – udział w dwóch wojnach, w Iraku i obecnie w Afganistanie – dowiódł, że nasi żołnierze to doskonali profesjonaliści, świetnie wyszkoleni i ponadstandardowo dostosowujący się do lokalnych warunków o bardzo wysokim morale i doskonałej motywacji do walki. Mamy około 100 tyś., armię specjalistów, komandosów, wybitnych saperów, tych znakomitości można wymieniać o wiele więcej. Jednakże należy zadać sobie pytanie, czy około 100 tyś armia, jest ilościowo w stanie zabezpieczyć Polskę przed teoretycznie grożącymi jej konfliktami?
Jest to pytanie z natury pytań podstawowych, które mogą zmienić paradygmat, na jakim oparto funkcjonowanie jakiejś dziedziny państwa, albowiem to wcale nie jest tak, że bezpieczeństwo zostało nam podarowane raz na zawsze, a NATO zapewni nam pełnię szczęścia tylko i wyłącznie dzięki swojej marce! Od wieków wiadomo, że oprócz jakości wojska, tj. sumy potencjału bojowego jaki tworzą: jego morale, wyszkolenie i uzbrojenie – niezwykle liczy się także liczebność. Z historii znamy wiele przypadków, gdy bardziej liczne, a gorzej wyszkolone i uzbrojone (a wręcz niedozbrojone) wojska, zdobywały przewagę dzięki przewadze liczebnej. Oczywiście ten priorytet zmalał od czasów wprowadzenia broni maszynowej, dzisiejsza wojna to nie są walki na dzidy i miecze – jednakże, komponent ilościowy nie może być zaniedbywany, zwłaszcza, jeżeli posiada się stosowne rezerwy ludzkie i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby je, jako zasób subsydiarny, – czyli tytułem wsparcia użyć.
W tej sytuacji jest Polska, która posiada stosunkowo duże terytorium, wystawione z dwóch stron na niebezpieczeństwo z poza krajów NATO. Oczywiście nie mówimy tu o jakimś totalnym zagrożeniu odtwarzającym schemat znany z minionej wojny, ale znając nasze warunki geostrategiczne, nie możemy być naiwnymi idiotami, udając chyba już tylko sami przed sobą, że mamy tu jakieś odcinki granicy i np. tylko północno wschodni i środkowo wschodni są odcinkami oznaczającymi potencjalne zagrożenie realnym konfliktem – atakiem nieprzyjaciela. Nie mają tu znaczenia sojusze polityczne i aktualna sytuacja za naszą wschodnią granicą, albowiem nikt posiadający więcej niż dwie szare komórki, w tym jedną sprawną w połowie nie będzie projektował systemu obrony kierując się sytuacją polityczną. Liczy się przede wszystkim scenariusz najczarniejszy, najgorszy, bardziej tragiczny od najśmielszego, jaki tylko możemy sobie wyobrazić – na taki właśnie powinniśmy się przygotować. Wszystkie warianty pośrednie wliczają ryzyko okresowej utraty suwerenności nad częścią, a w skrajnych warunkach nad całością terytorium kraju – w przypadku pełnoskalowej inwazji konwencjonalnej.
W naszych realiach oznacza to jednoczesne zagrożenie terytorium państwa atakiem lądowo-morsko-powietrznym, co najmniej z dwóch głównych – nazwijmy je historycznych kierunków. Istnienie NATO i sojusz z Niemcami, to jedynie okoliczność polityczna, tymczasowo przemawiająca na nasza korzyść, podobnie jak spodziewana przyjazna neutralność południowych i północnego (zamorskiego sąsiada). Reszta, to niestety wielka niewiadoma, której zachowanie się może przybrać różne konfiguracje, ze względu na kaprys Wielkiego Imperatora, który może potrzebować np. wroga zewnętrznego no a naszych przyjaciół Gruzinów nie wypada za często bić. Dlatego musimy nasz potencjał obronny przeprojektować w taki sposób, żeby podnieść nasz potencjał bojowy liczony ilością znajdującego się stale w dyspozycji dowództwa żołnierza kilkukrotnie. Albowiem o wiele łatwiej jest uzbroić w nowoczesne uzbrojenie wdrożonego i ostrzelanego, przyzwyczajonego do spania w namiocie żołnierza niż uzbroić i przeszkolić cywila. Mam nadzieję, że z tym twierdzeniem zgodzi się każdy, nawet laik. Nie jest łatwo być żołnierzem, dla wielu są to sytuacje nie wyobrażalne – nagle zmienia się świat, ktoś ciągle krzyczy, nie ma pilota, nie ma internetu, nie ma poduszki i kołderki, buty cisną, nie można iść w każdej chwili po piwo do lodówki, a na dodatek jeszcze mogą człowieka zabić faceci w innych mundurach. To jest naprawdę przerażające i stresujące dla współczesnego młodego człowieka, który żyje w oderwaniu od jakiejkolwiek dyscypliny i przymusu w świecie Coca-Coli, gier wideo i pogłębiającej się swobody seksualnej wśród nastolatek. Jeżeli ktoś myśli, że w przypadku scenariusza zagrożenia państwa, nagle wcieli pod broń około 2 mln młodych ludzi, da im broń, mundury, i spowoduje pożądane zachowanie – to jest w totalnym błędzie. Polska popełniła totalny, absolutny i śmiertelnie głupi błąd rezygnując ze szkolenia wojskowego, chociażby w postaci krótkiej – podstawowej służby wojskowej, podczas której każdy młody człowiek doświadczyłby niedogodności spania pod gołym niebem, wielokilometrowych marszów, nauczyłby się czołgać (oj tak, to jest sztuka…), postępować z oporządzeniem, współdziałać w grupie, być może strzelać, walczyć w ręcz, ugotować sobie posiłek z czegokolwiek, opatrzyć ranę – zatamować krew, zamaskować, uważać na miny itd. można w nieskończoność wymieniać. O dziwo, niezwykle trudno jest znaleźć w dostępnej literaturze przedmiotu analizy naszych specjalistów, przestrzegających decydentów przed totalną zmianą modelu. Prawdopodobnie zaważyły w pełni korzyści polityczne, ale tą sprawę zostawmy, aczkolwiek głupota decydentów nie zna granic. Elementarne szkolenie wojskowe, powinno być czymś tak podstawowym jak język polski i wychowanie fizyczne, jest to w naszym interesie, albowiem w przeciwnym wypadku pozbawiamy się najważniejszego potencjału jaki mamy – ludzi, zdolnych do noszenia broni – w ten sposób, że przynajmniej dowodzący nimi oficerowi mieliby jako taką pewność, że towarzystwo nie zrobi sobie samo krzywdy – dziurawiąc kolegi bagnetem, lub wyrzucając łyżkę zamiast granatu (takie przypadki są znane podoficerom ze szkolenia rekrutów – człowiek rzucający granatem panikuje). Zresztą, kto z państwa czytelników umie rozpoznać typ granatu po oznaczeniach (na skrzyni)? Odbezpieczyć i go użyć zgodnie z przeznaczeniem? Nawet stosunkowo krótkie szkolenie, być może ponawiane, co kilka lat – dałoby ludziom szanse do przetrwania na polu walki, albowiem mogliby nabyć niezbędne umiejętności i wiedze pozwalającą odnaleźć się w świecie w mundurach, nie pozabijać się niechcący i współdziałać w jakiś skoordynowany, zgodny z oczekiwaniami wydających rozkazy sposób. To są proste banalne sprawy, dosłownie jak komenda: „padnij i powstań” – czy też, przywołana umiejętność czołgania się, ale one decydują o tym czy dana zbieranina mężczyzn w mundurach jest zdolna do użycia na polu walki, czy jedynie do improwizowania tej zdolności.
Ponieważ w naszym kraju nie ma czegoś takiego jak obrona cywilna, a o obronie terytorialnej już nawet nie wspominając to jesteśmy totalnie nieprzystosowani do obowiązku posłuszeństwa i działania w grupie. W razie realnego zagrożenia, nawet katastrofami naturalnymi – powstają liczne banalne problemy, których przygotowani do wszystkiego Izraelczycy, czy też przygotowani do katastrof naturalnych Japończycy w ogóle nie znają. Proste pytanie – w razie powodzi, jaką wodę można pić? Odpowiedź – TYLKO I WYŁĄCZNIE PRZEGOTOWANĄ! A najlepiej butelkowaną, jeżeli jesteśmy pewni szczelności pojemnika! Właśnie tego typu profilowana wiedza jest nam niezbędna. Obrona terytorialna, nie musi umieć podkładać ładunków wybuchowych, ważne jest żeby były osoby, które będą je przenosić – wówczas łatwiej znajdzie się saper, specjalista, który skonstruuje strefę obrony w oparciu o posiadane ładunki odpowiednio ustawiając je w różnych obszarach rażenia. Do wszystkiego na wojnie trzeba ludzi, ludzi, którzy się po pierwsze nie boją, a nawet jak się boją to wiedzą, że póki mają karabin i dowódcę, to mają dokładnie takie same szanse jak przeciwnik, który boi się tak samo jak oni dokładnie w tej samej chwili. A jeżeli są odpowiednio przeszkoleni, znają teren, a dowódca jest dobry, to bez problemu są wstanie przeciwstawić się nawet przeważającemu ilościowo i jakościowo przeciwnikowi, zresztą w zakresie np. walk w mieście mamy wspaniałą tradycję – warto korzystać ze sprawdzonych wzorów.
Dlatego, mając na uwadze koszty i ewentualną użyteczność tego typu oddziałów, zważywszy porażkę naboru do Narodowych Sił Rezerwowych – należy postawić postulat zaciągu ochotniczego, ludzi, którzy chcieliby odbyć przeszkolenie i służbę wg. Sprawdzonych wzorów Zasadniczej Służby Wojskowej, bez szczególnego wynagrodzenia. Nabór można stymulować np. zachętami dla osób trwale bezrobotnych, z pewnością lekkie wsparcie finansowe ze strony rządu mogłoby zrównoważyć brak dochodów, a wojsko to zawsze czas ćwiczenia charakteru i nabierania nowych umiejętności. Nie mówimy tu o stałej służbie koszarowej miliona mężczyzn, zdecydowanie lepszy byłby model, w którym takowa służba byłaby jedynie w części składów jednostek – bazujących na szkielecie kadry zawodowej, NSR i w jakiś sposób przetworzonej Obronie terytorialnej. Nie można nie dać szansy ochotnikom, którym marzy się zaciąg ochotniczy a nie są zdolni np. ze względu na obowiązki zawodowe – do poświęcenia się w pełni służbie wojskowej.
Liczy się, żeby około 6 mln Polaków i Polek – wiedziało, że w momencie ogłoszenia alarmu takiego a takiego, lub cichego alarmu – przesłanego im smsami itp., mają wziąć zapas jedzenia na 7 dni, odrobinę materiałów opatrunkowych, kosmetyki na miesiąc i drugą parę butów i udać się do znanego im miejsca lokalizacji ich jednostki wojskowej, do której przynależą. W ten sposób liczba skadrowanych oddziałów znacząco nagle wzmacnia posiadany potencjał obronny. Najlepsze, najszybciej i najpełniej sformowane oddziały – można natychmiast przerzucać w rejon wyznaczony do zabezpieczenia, kolejne w kolejności ich formowania. Mamy potencjał ludnościowy, którego nie może lekceważyć żaden nieprzyjaciel, tylko on może nas obronić w przypadku wojny konwencjonalnej.
Powyższe to nie jest żadna szczególna filozofia, ani nic nadzwyczajnego. Po prostu wymaga to odrobiny dobrej organizacji i przemyślenia na nowo całości systemu. Jest naturalnym argument, że organizacja takiego systemu pożarłaby olbrzymie zasoby finansowe, których nie ma i tak na tą małą armię, którą posiadamy. To zdecydowany minus proponowanego przedsięwzięcia, jednakże czy to się nam podoba czy nie, musimy myśleć o zwiększeniu nakładów na obronność – a to otwiera nam pole do oceny efektywności krańcowej przyjętego modelu armii – czy ta 100 tys. armia jest w stanie zapewnić obronę posiadanego przez nasz kraj terytorium? Odpowiedzcie sobie państwo na to sami, mając w pamięci dramat września 1939 roku. Naprawdę potrzebujemy więcej żołnierzy, decyzje trzeba podjąć już a działać od razu, tak żeby za 3 – 5 lat mieć przeszkolone jakieś rezerwy i trwale powiększony stale rotujący się potencjał.