• 16 marca 2023
    • Ekonomia

    Kupuj! Narodzie umiłowany! Kupuj ile się da! I oszczędzaj!

    • By krakauer
    • |
    • 12 czerwca 2012
    • |
    • 2 minuty czytania

    Tak codziennie premier powinien zaczynać przemówienie do Narodu, jeżeli chce żeby nasz kraj uniknął kryzysu na wielką skalę. Co więcej, w zasadzie jestem w stanie obronić hipotezę, że jest to najlepsze, co rząd może zrobić dla ochrony kraju przed kryzysem – zachęcenie Polaków do robienia zakupów, firm do uruchomienia rezerw i inwestowania a posiadaczy kapitału do zakładania lokat (najlepiej w ostatnim krajowym banku). Cała trudność realizacji tej idei polega na tym, że jest przeciwstawna. Niezwykle trudno jest wydawać, a równocześnie oszczędzać. Ale jeszcze trudniej jest dusić konsumpcję zwiększaniem podatków i wypłukiwać system finansowy z oszczędności, – co skutecznie realizuje nasz rząd.

    Nasz budżet jest totalnie uzależniony od podatków pośrednich, to czy będą pieniądze na utrzymanie państwa, jako systemu zależy głównie od tego ile przeciętny Kowalski i Kowalska skonsumują! Żeby było bardziej dramatycznie mamy szereg ustaw chroniących przywileje świętych krów w górę, tzn., liczne świadczenia mają rosnąć automatycznie wraz z inflacją i procentem wzrostu. Ale nie ma ani słowa o możliwości zmniejszania świadczeń w przypadku zmniejszania się dochodów budżetowych z podatków.

    Podobnie dochody z kapitału są opodatkowane bardzo niskim podatkiem tzw. „podatek Belki”, to niewiele – posiadaczom pozostaje dominująca cześć dochodu, jaki daje im ich stan posiadania. Bogaci także mogliby się trochę dorzucić, jeżeli nie zaczną kupować to powinni zapomnieć o stawce 18% podatku de facto liniowego. Jeszcze jesteśmy na etapie, kiedy możemy pobudzić gospodarkę poprzez popyt, za około pół roku, – jeżeli to się okażą oszczędne święta, zejdziemy po równi pochyłej. Nie będzie odwrotu, trzeba będzie zacząć oszczędzać i podnosić podatki, bo nikt nam nie pożyczy na finansowanie luksusów socjalnych fundowanych uprzywilejowanym grupom społecznym (rolnicy, górnicy, inne podsystemy specjalne).

    Problem polega na tym, że ludzie w zasadzie nie mają rezerw umożliwiających konsumpcję, powiększa się ilość niespłaconych kredytów. Brakuje elastyczności na rynku pracy, umożliwiającej łatwe i legalne dorabianie. Przedsiębiorcy boją się zatrudniać na czarno Polaków, albowiem jeden telefon do właściwej inspekcji lub nawet „kulfoniaste pismo”, może zamienić ich życie w kolejnych 2-3 miesiącach w koszmar nieustających kontroli. Podwyższenie podatków najuboższym, w sposób najbardziej perfidny, w jaki to można sobie wyobrazić, czyli poprzez małe kroczki majstrującego przy podatku VAT ministra „60 mln zł” Rostowskiego jest działaniem przeciw skutecznym. Bogaci mają swoją kasę nietkniętą, a biedni skonsumują generalnie mniej, albowiem kolejny procent składowy zakupionego komputera, rozmowy telefonicznej lub korzystania z Internetu muszą oddać wskazanemu ministrowi. Tak się nie uprawia polityki pro wzrostowej, aczkolwiek podwyższenie podatku VAT, to jest to co rząd jest w stanie zrobić stosunkowo prosto i bez komplikacji, żeby możliwie najszybciej otrzymać trochę więcej gotówki.

    Idealną składową dla modelu gospodarczego na czas kryzysu byłoby pobudzenie konsumpcji produktów codziennego użytku, produkowanych głównie w kraju i z krajowych surowców i półproduktów. Konsumpcja prosta mogłaby okazać się podstawą naszego wzrostu. Dotyczy to takich zagadnień jak: remonty i budowy prowadzone przez małe i średnie firmy, konsumpcja żywności oraz podróże krajowe. Istotnym czynnikiem wzbudzania popytu byłoby zwiększenie dochodów emerytów i rencistów, zwłaszcza tych z nich, których świadczenia są na poziomie świadczeń minimalnych. Tacy ludzie z zasady, każdy wolny pieniądz przeznaczają na spłatę zaległych zobowiązań, żywność, leki, ewentualnie akumulację na podstawowym poziomie „skarbonki”. Nie ma, co ukrywać, ale to właśnie siła ich portfeli ratuje nasz drobny i wielki handel, a zarazem są motorem gospodarki. Dlatego też, bardzo roztropnym posunięciem byłoby podwyższenie świadczeń o tyle o ile jest to możliwe, nawet okresowo – a nie trwale, nic ponad zobowiązania obligatoryjne budżetu. Podobny manewr był przeprowadzony za czasów poprzedniej koalicji rządzącej, kiedy to emeryci i renciści otrzymali „13 tkę”, jako ich udział w ówczesnym prosperity za czasów IV – tej RP.

    Niestety pole manewru zarówno konsumentów, jak i rządu jest zdecydowanie ograniczone przez generalny brak pieniądza w systemie. Być może jedynym skutecznym mechanizmem na rozpędzenie koniunktury, byłoby prowadzenie nieco bardziej aktywnej polityki przez NBP. Zwiększenie podaży pieniądza przez obniżenie stóp procentowych z pewnością stworzyłoby ogólne ryzyko inflacji, która z pewnością by wzrosła – tu nie ma zmiłuj się! Jednakże, jeżeli mamy do wyboru np. 5% inflację a widmo dobicia z bezrobociem do 20% – to należy się zapytać, co wybieramy? Oczywiście nie ma prostego przelicznika, za dany procent inflacji wygenerowanej kredytami, ileś tam procent powstrzymania wzrostu bezrobocia. Natomiast ryzyko wystrzelenia inflacji przy skonsumowaniu dodatkowego pieniądza bez efektów gospodarczych jest jak najbardziej prawdopodobne, prawie pewne. Warunkiem powodzenia proponowanego manewru gospodarczego byłaby zmiana mentalności ludzi, przekonanie Polaków, że jesteśmy wspólnie razem bezpieczni i jedynie przez współdziałanie możemy zmniejszyć ryzyko oddziaływania kryzysu na naszą gospodarkę.

    Niestety temu rządowi już raczej nikogo się nie uda przekonać do niczego. Jest to wina złej atmosfery w kraju i skrajnie negatywnego nastawienia poszczególnych uprzywilejowanych grup społecznych do jakichkolwiek ograniczających ich przywileje reform.

    Wbrew pozorom, mamy olbrzymie rezerwy – zwłaszcza w systemie wsparcia socjalnego, które można uwolnić zmniejszając obciążenie budżetu. Sama likwidacja KRUS i wcześniejszych emerytur grup uprzywilejowanych – dałaby prawie tyle, co deficyt budżetowy lub nieco mniej. Byłby to prawdopodobnie najsilniejszy bodziec, na jaki możemy sobie pozwolić względem gospodarki, albowiem znacznie zmniejszylibyśmy nasze potrzeby pożyczkowe. Państwo by się bilansowało, lub prawie by się bilansowało, – co jest nieomalże pewne, jeżeli udałoby się sięgnąć do głębokich kieszeni tłustych kotów. Nowy dług, służyłby jedynie do rolowania części kapitałowej starego, a na odsetki jakoś byśmy uciułali. A to i tak bardzo dużo, albowiem Grecy nie mają, co o tym marzyć, a Hiszpanie właśnie zaczynają mieć ten problem na bliskim horyzoncie.

    Patrząc na budżet, w zasadzie można oszczędzić tylko na i tak już biednej armii, chyba żeby pójść dalej i zacząć zadawać pytania o zasadność dotychczasowego podziału terytorialnego kraju i ilość administracji wszelkiego typu. Rząd już dawno powinien wprowadzić ustawą nakaz zamrożenia ilości etatów w administracji, także w samorządowej – dopuszczający zatrudnienie nowych pracowników wszelkich szczebli wedle zasady np. „3 za 1”, czyli za 3 zwolnione etaty np. poprzez naturalne odejście na emeryturę lub zwolnienie się pracowników – można by było zatrudnić jednego nowego. Przecież to jest takie proste! Administracja musiałaby sobie poradzić. Jeżeli by się jej nie udało to trudno, być może po prostu nie jest potrzebna, – co z pewnością można powiedzieć o wielu administracjach specjalnych np. funduszy (ZUS, NFZ). Argument, że zwolnienia w administracji zmniejszałyby bazę podatkową jest nietrafiony, albowiem urzędnicy niczego nie produkują i w praktyce stanowią jedynie koszt dla systemu. Nie ma, po co bronić administracji, należy stworzyć mechanizm gwarantujący jej naturalne zmniejszenie do zasięgu obejmującego zakres niezbędnych funkcji.

    Dodatkowo rząd może poszukać oszczędności właśnie na takich polach jak „Fundusz kościelny” i wydatki na inne instytucje, które nie produkują czegoś, co się je lub, co można wlać do baku lub ogrzać się spalając. Naprawdę o wiele lepiej jest wyciąć etaty pracowników IPN, niż żołnierzy zawodowych – doświadczonych szturmowców i nielękających się pułapek saperów. Jeżeli ktoś wierzy w głupotę tez pana Janusza Palikota, że obronimy się „kulturą”, to żeby nie miał potem pretensji.

    A gdyby do tego wszystkiego odrobinę obniżyć podatki, ALE NIE ZNOWU I TYLKO NAJBOGATSZYM – za to głównie na produkty masowo konsumowane, to z pewnością pomogłoby to dostarczać gospodarce tak potrzebnych impulsów pro wzrostowych (zamówień).

    Reasumując, mamy cały szereg możliwości poszukiwania oszczędności, mamy pewne możliwości zwiększenia popytu, rząd ma bardzo wąski margines reagowania – a gdyby się udało przekonać NBP (Radę Polityki Pieniężnej) do okresowej zmiany pryncypiów polityki antyinflacyjnej, to być może udałoby się nam prześliznąć bez zmniejszenia poziomu wzrostu gospodarczego przez najbliższe 2-3 lata. A to jest właśnie to, czego potrzebujemy żeby nie wpaść w spiralę bezrobocia, deflacji, i spadku produkcji.

    Lepiej inwestować w produkcję i ludzi, niż indeksy i wskaźniki. Wybór zależy od przyjętego paradygmatu, ale o to w kraju dogmatyków niezwykle trudno.