- Paradygmat rozwoju
Zrezygnujmy dobrowolnie ze środków unijnych – uczyńmy Polskę przemysłowym zapleczem Unii Europejskiej
- By krakauer
- |
- 16 maja 2012
- |
- 2 minuty czytania
Kryzys związany z niewypłacalnością państwa greckiego oraz zagrożeniem płynności finansowej znacznej części uzależnionych od bieżącego zasilania długiem państw europejskich wchodzi w nowy etap. Sprawdza się skrajnie czarny scenariusz, w którym greckie społeczeństwo nie jest zdolne do wybrania większości zdolnej do wzięcia odpowiedzialności za kraj i jego dług w oparciu o racjonalne przesłanki. Wszystko wskazuje na to, że Greków czekają rządy nowej elity, populistów wykreowanych przez emocje ludzi zawiedzionych na kosztach walki z kryzysem. Kłopot polega na tym, że unijna jedność opiera się na dobrowolności, w momencie, gdy z domina wypadnie klocek o nazwie Grecja, będzie to oznaczało nowy trend, który można nazwać dezintegracją struktur unijnych. Jak daleko on zajdzie i dokąd może się posunąć, trudno sobie nawet wyobrazić, dla nas Polaków – ciągle biednych i słabych, oznacza to jedno – zahamowanie wzrostu napędzanego za pomocą unijnych sterydów. Musimy się z tym pogodzić, a nawet w sposób adekwatny postarać się to antycypować. W zasadzie sukcesem będzie wywiązanie się przez Unię z już przyjętych i wymagalnych zobowiązań, z tytułu zapłaty za zrealizowane projekty unijne. Śmieszne, że uznajemy nową perspektywę unijną za pewnik, a nie martwimy się o sfinalizowanie starej – przecież te pieniądze dopiero trzeba wpłacić do budżetu UE, który to potem rozdziela. Rządzący muszą brać pod uwagę wszystkie scenariusze. W naszym interesie jest pozostanie w „Unii szkieletowej” państwo nordyckiej północy gromadzącej bogate kraje UE – nawet za cenę rezygnacji z części lub całości nowych subwencji. Potrzebujemy wspólnego rynku, potrzebujemy inwestycji i co jest najważniejsze – stabilności. Jałmużna to tylko dodatek, który nie może być priorytetem i celem samym w sobie.
Samo odejście Grecji od Euro nie wywrze żadnego skutku i żadnej presji, poza okresowym zawahaniem się inwestorów na rynkach. Jeżeli nastrojów nie uda się w miarę szybko uspokoić, stracą wszyscy w tym najbogatsi – Niemcy, albowiem nikogo nie będzie stać na kupowanie ich produktów. Dlatego też nawet, jeżeli musielibyśmy się dołożyć kilkanaście miliardów Euro na ratowanie bankrutów warto ponieść tą ofiarę, żeby zachować przetrwanie unijnego mechanizmu funkcjonowania. W zasadzie w naszym interesie jest, takie przekierowanie dyskusji, żeby zamiast wykładać złotówki i przewalutować je na Euro – wystąpić z inicjatywą dobrowolnego zrezygnowania z części lub z całości środków pomocowych w kolejnej perspektywie finansowej. Jakkolwiek by to dramatycznie nie brzmiało, takie rozwiązanie będzie dla nas kosztem zerowym, nie zyskamy i nie stracimy na dofinansowywaniu bankrutów. Środki, które miałyby posłużyć rozwojowi naszej infrastruktury zostaną wydane na spłatę części zadłużenia poszczególnych krajów itp. Nie chodzi o zachowanie się w sposób szlachetny, ale o zachowanie się w sposób sprytny i cwany. Lepszego sposobu dołożenia się do bankrutującej Strefy Euro nie ma i nie będzie, przynajmniej w zakresie dostępnych obecnie opcji.
Oczywiście przedstawiony pomysł wymaga przeliczenia, co się nam bardziej opłaca – jednakże z pewnością ma bardzo istotną siłę polityczną. W ten sposób Polska, nie tylko pokazałaby charakter, ale przede wszystkim determinację w dążeniu do wsparcia jedności europejskiej. W zasadzie nikt niczego innego od nas nie oczekuje niż pieniędzy, a przecież łatwiej jest nie brać niż silić się na dawanie realnych pieniędzy – które i tak byśmy musieli pożyczyć! A następnie starać się o „eurojałmużnę”, walcząc z unijną administracją, wypełniając procedury itd. Byłby to istotny sygnał polityczny, wskazujący innym krajom beneficjentom drogę postepowania, przy odpowiednim posterowaniu – moglibyśmy stać się „prawdziwymi ofiarami kryzysu” i uzyskać pozycję negocjacyjną – dla budowy mechanizmów wsparcia lub nawet transferu dochodów z bogatych krajów do biednych – po tym, jak skończy się najostrzejsza faza kryzysu.
Kwestia, z jakich funduszów zrezygnować, musiałaby dotyczyć wszystkich krajów, nowej i starej unii – no, bo przecież całość przedsięwzięcia byłaby realizowana w imię solidarności europejskiej! Dlatego też, obcięcia funduszy na rolnictwo raczej nie musielibyśmy się obawiać, podobnie raczej nie nowych środków na innowacje i pobudzanie przedsiębiorczości. Natomiast z infrastrukturą musielibyśmy poradzić sobie sami, co nie jest nie możliwe – jednakże, musiałoby trwać dłużej niż w przypadku wykorzystania zastrzyku środków europejskich.
Co jest w tym pomyśle najważniejsze, nikt nie oskarży nas o snobizm i przedkładanie własnego interesu ponad interes wspólnotowy. Polska może stać się wzorcem solidarności europejskiej – nie wydając przy tym złamanego Euro, nie zadłużając się i nie ponosząc żadnego ryzyka. Przeprowadzenie tego scenariusza musiałoby wymagać przede wszystkim odwagi politycznej. Obecny rząd w kampanii wyborczej mamił naród wizją 300 mld pozyskanych na rozwój Polski w nowej perspektywie finansowej, nie wspominając, że bezie musiał o te pieniądze stoczyć śmiertelny bój. Zawsze trzeba być pragmatycznym i podchodzić elastycznie do wszystkich rozwiązań, nie można się przywiązywać do nadziei jak do totemu, którego strata oznacza prestiżową i faktyczną porażkę, bo tak głupio się zarządza krajem, że w zasadzie cały mechanizm rozwoju jest uzależniony od pozyskiwania zewnętrznych dotacji. Ta polityka musi się skończyć, albowiem gwałtownie zmieniają się uwarunkowania zewnętrzne. Jeżeli chcemy grać w pierwszej lidze, to nic bardziej niż odrzucenie jałmużny nam w tym nie pomoże.
Oczywiście przy okazji tak wzniosłych pomysłów solidarnościowych, należy stawiać twarde ekonomiczne postulaty – gdyż środki unijne, miałby być przynajmniej w części sposobem na przekazywanie części dochodu narodowego ultra bogatych państw zachodu Wspólnoty, nowym biedniejszym kuzynom. Dlatego, jeżeli udałoby się nam wynegocjować istotne zmiany traktatowe umożliwiające ulgowe potraktowanie Polski w kontekście ograniczania emisji „CO2”, to byłby to bezdyskusyjnie oddech. Węgla mamy w zasadzie nieograniczone ilości, można łatwo stymulować rozwój oferując tani prąd z nowych elektrowni węglowych. To powielanie amerykańskiego modelu rozwoju, gdzie nikt nadmierną ilością „CO2” się nie przejmuje. To znaczna szansa na silną reindustrializację Polski – gdzie można by zlokalizować cały przemysł ciężki i energochłonny Unii, a przynajmniej tą jego część, która będzie chciała uciec z Unii Europejskiej ze względu na wizję dramatycznego wzrostu cen prądu – wymuszoną przez politykę „zeroemisyjną” i atomową traumę po katastrofie w Fukushimie. Z pewnością idąc w tym kierunku dużo ryzykujemy, ale możemy przekształcić nasz kraj w nadzwyczajnie istotne ogniwo międzynarodowych połączeń gospodarczych. Przykład Niemiec pokazuje, że o sile gospodarczej decyduje przemysł. Nowe technologie można stopniowo wprowadzać, skutecznie budując gospodarkę opartą na wiedzy, jednakże właśnie industrializacja jest w tym procesie etapem pośrednim, bez którego przejście z gospodarki „kawiarnianych stolików” do realnej produkcji zaawansowanej jest po prostu niemożliwe, przynajmniej bez posiadania stałego źródła zasilania w kapitał jak najbogatsze państwa Zatoki Perskiej, dla których dywersyfikacja swojej gospodarki jest kluczowym wyzwaniem i celem dla obecnego pokolenia.
Reasumując, mądrze i ostro grając można wiele zyskać. Alternatywą jest dopłacanie z budżetu na Grecję i walka a następnie staranie się o jałmużnę. Należy jedynie umiejętnie stawiać cele i szukać dróg ich osiągania. Kryzys finansowy w Unii, może być dla nas okazją do przeprofilowania naszej gospodarki, jeżeli tylko będziemy wystarczająco zdeterminowani i odważni. Nikt nie wzbogaci nas wbrew nam i za nas, jeżeli sami nie wyrwiemy sobie kawałka tortu – nikt nam go nie da, zawsze możemy dostawać, co najwyżej wczorajsze bułki, albo zapakowane ryby zamiast wędki. Nikt nie zaoferuje nam transferu najnowocześniejszych technologii, albowiem po pierwsze nie ma ich tyle, żeby nimi obdzielić także nas, po drugie nawet jakbyśmy je dostali to i tak nie potrafilibyśmy ich w pełni wykorzystać – a zwłaszcza rozwijać, albowiem jesteśmy za biedni i nie mamy potencjału. Dlatego nic złego się nie stanie, jeżeli postawimy na przejmowanie przemysłu i masową industrializację kraju. Będziemy mieli prace, kompetencje i zdolność wypracowania stałej nadwyżki handlowej. Z czasem nabędziemy zdolność generowania i wdrażania innowacji „Made in Poland”. Jednakże żeby nauczyć się biegać, najpierw trzeba umieć chodzić.