- Ekonomia
Czy jesteśmy w stanie podnieść poziom płac do poziomu przeciętnych płac zachodnich?
- By krakauer
- |
- 07 maja 2015
- |
- 2 minuty czytania
Narastająca dyskusja o przymusie stosowania niemieckich płac minimalnych zatacza coraz szersze kroki. Dla wielu ludzi – dziwnym jest, dlaczego nasz rząd się temu przeciwstawia, przecież to dobrze, żeby Polacy zarabiali tyle samo co Niemcy, wykonując pracę w Niemczech, nawet jeżeli zatrudnia ich polska firma. Równolegle argumenty o rugowaniu z rynku niemieckiego firm usługowych z tańszych krajów są oczywiste i do przyjęcia, wręcz nie można się z nimi na płaszczyźnie skutków faktycznych wprowadzanych przez Niemców regulacji – nie zgodzić.
Generalnie poziom płac w Polsce nie jest zbyt wysoki, nie będziemy się tutaj licytować na poziom płacy średniej w Europie, ponieważ nie mamy z czym nawet przysłowiowo wejść do przysłowiowego lasu. W stosunku do Niemiec, nasze dochody to przeciętnie jak 1:3. Co ciekawe, często gorzej jest w przypadku firm specjalistycznych np. świadczących takie same usługi i tu i tam, ewentualnie produkujących wedle zachodnich technologii – na globalne rynki. Nawet w przypadku takich przedsiębiorstw, często pensje dla Polaków są o wiele niższe od pensji dla Niemców, czy obywateli innych krajów Europy. Jest to generalnie ciekawe, zwłaszcza w przypadku firm globalnych, świadczących usługi i tu i tam – chyba najjaskrawiej to wygląda w przypadku firm świadczących zaawansowane usługi logistyczne i kurierskie. Pracownicy – pracujący tak samo, tu i tam, mają inne prawa pracownicze, co oczywiste, ale za taką samą pracę otrzymują inne wynagrodzenia, ewentualnie w porównaniu do swoich kolegów z Zachodu – zarabiają mniej, za więcej pracy, ponieważ ich obowiązki są szersze lub miejsce pracy mniej zautomatyzowane.
W zasadzie we wszystkich sektorach gospodarki, w tym niestety w sektorze małych i średnich przedsiębiorstw – jest podobnie. Coś takiego, jak np. półtorej godzinna przerwa na obiad – co jest standardem we Francji, w trakcie dnia – u nas przeważnie jest nie do pomyślenia. W ogóle u nas – poza nielicznymi przedsiębiorstwami czy instytucjami, nie ma mowy o stosowaniu post-industrialnego paradygmatu pracy, w którym człowiek jest sam przez siebie najcenniejszym zasobem dla organizacji.
Tymczasem sytuacja na rynku pracy, bardzo szybko zaczyna odczuwać uwarunkowania demograficzne, tutaj nie ma „zmiłuj”, po prostu ubywa ludzi a masowa migracja spowodowała dziury demograficzne na mapie kraju. O tym się głośno nie mówi, ale są regiony w kraju, skąd wyjechali wszyscy lub prawie wszyscy młodzi i większość w średnim wieku. Pracują zawodowo przeważnie osoby na publicznych stanowiskach, a liczba lokalnych biznesów jest zakonserwowana od początku lat 90-tych, przez niskie możliwości popytowe lokalnej ludności – przeważnie bezrobotnej, dorabiającej okresowo, albo żyjącej całymi pokoleniami z transferów społecznych. Niestety mapa generowania PKB, naniesiona na mapę kraju w ujęciu – powiatów, gmin, a jeszcze lepiej – punktów podatkowych, tj. pokazująca z dokładnością adresową (dzięki GIS), w którym miejscu w przestrzeni mieści się podmiot, mieszka (lub pracuje) osoba o określonych dochodach w poprzednim roku – płacąca określoną ilość podatków – jest NIE MOŻLIWA DO UZYSKANIA. Istnieją stare mapy robione przez specjalistów od planowania przestrzennego przy opracowywaniu Koncepcji Przestrzennego Zagospodarowania Kraju, które dawały wiele do zrozumienia w skali województw, czy też metropolii. Konfrontacja takiego zestawienia z chmurą punktów (dzięki GIS), miejsc alokacji transferów socjalnych i źródeł generowania przez przedsiębiorców VAT i podatku akcyzowego – pokazałaby jak w realu wygląda nasza gospodarka. Niestety to jest jednak nie możliwe w warunkach naszej statystyki publicznej, ewentualnie jest możliwe, ale takie dane nie są udostępniane.
Regulacje rynku pracy, także nie pomagają nam w braku informacji. Niestety niektóre regulacje przedstawione przez obecny rząd w poprzedniej odsłonie, to było po prostu niewolnictwo. Nie da się inaczej kwalifikować przepisów o możliwości przekładania rozliczenia nadgodzin na nieokreśloną przyszłość. Problem umów śmieciowych to osobna tragedia, z którą rząd w ogóle nawet nie zamierza nic zrobić – podejmowane są działania pozorowane, zamiast przecięcie tego gnijącego ropnia na zdrowym ciele naszej gospodarki! To się potem odbije na emeryturach, już się uzewnętrznia na finansowaniu państwowej opieki zdrowotnej – prawdziwy horror, z którego uczyniono normę, przez złe prawo i złe rozumienie niezbędnego poziomu skali regulacji rynku.
W mediach niedawno ukazała się nawet informacja połączona z symulacją, że pensje w Polsce rosną najszybciej w porównaniu z jakimiś innymi krajami w ogóle! Było to tak fantastyczne, że dla uniknięcia porażenia, lepiej takich informacji nie czytać, stąd brak znajomości szczegółów. Szkoda bowiem, że nikt nie zada sobie trudu i nie zbada zestawienia przeciętnych kosztów życia w naszym modelu cywilizacyjnym (z prokreacją lub bez) z przeciętnymi dochodami. Tylko takie porównania mają sens, inaczej lepiej od razu wyjechać do Niemiec do pracy.
Nie ma sposobu, wedle którego rząd mógłby zadekretować podniesienie pensji minimalnej, na tyle, żeby wymusić generalny wzrost płac w gospodarce, do poziomu przeciętnej wysokości płacy na zachodzie. To byłoby niemożliwe do przeprowadzenia w realnej gospodarce wolnorynkowej i to nie jest możliwe nawet w naszym modelu turbo-kapitalizmu. Owszem, rząd mógłby bardziej stymulować rynek, naciskając twardziej na przedsiębiorców, ale obserwując dokładnie wskaźniki wyprzedzające koniunktury, żeby nie przeszarżować, albowiem łatwo można zarżnąć kurę, która znosi może nie złote, ale w ogóle jaja. Na pewno byłoby to możliwe, gdyby w ogóle odbywał się dialog społeczny, niestety rząd pana Tuska odstąpił (de facto) od Komisji Trójstronnej – za co w zasadzie pan Tusk i minister pracy powinni stanąć pro forma przed Trybunałem Stanu.
Na pewno inwestycje w edukację, infrastrukturę oraz znoszenie barier dla przedsiębiorczości w ogóle, to jest złoty trójkąt wzrostu produktywności – to wiadomo z modeli gospodarczych opisywanych wszelkimi teoriami. Nasz rząd formalnie prowadzi taką politykę, ale z faktycznymi ograniczeniami np. w postaci tak, a nie inaczej funkcjonujących organów skarbowych, czy też sądownictwa gospodarczego, którego prędkość funkcjonowania niestety raczej nie pomaga pewności obrotu w gospodarce. Dodatkowo naszym problemem jest to, że nawet edukacja nie pomogła, ponieważ nie było rynku na usługi nowych pracowników – odpowiednio wykształconych – więc ci spakowali swoje dyplomy i pojechali do pracy dowolnej, na przysłowiowe „zmywaki” na Zachód. W ten sposób rynek zareagował na bariery tworzone de facto w gospodarce przez błędy i braki odpowiednich polityk rządu. Skutkiem jest pętla zwrotna w postaci spadku możliwości popytowych w gospodarce i ograniczenie podaży pracy w ogóle, co już nie jest bez wpływu na gospodarkę – przykładowo proszę spróbować znaleźć fachowca w woj. Opolskim. Oni prawie wszyscy – są w Niemczech, w Polsce nie opłaca się pracować w pracach prostych i średnio-złożonych. To powoduje ograniczenie możliwości popytowych ludzi zarabiających w tym wielkim sektorze, co przekłada się na sektory profilowane – wymagające kwalifikacji (bardziej twórcze), w których agreguje się składowe wyników pracy innych grup zawodowych. Przykładowo względnie dobrze radzą sobie prawnicy, ponieważ jest ich silny deficyt, poza tym korporacyjny charakter zawodu po prostu zamyka dostęp, do niektórych rodzajów działalności (np. proszę spróbować zostać Notariuszem – powodzenia). Również dobrze mają lekarze – wymusili na rządzie wyższe płace, a rozwój sektora prywatnych usług medycznych, wymuszany dysfunkcją sektora publicznego – dodatkowo napędza ich dochody. Jednakże inne zawody profilowane jak np. inżynier, projektant, architekt – jeżeli nie trafią na działalność produkującą przeważnie na eksport lub nie są to przedsiębiorstwa będące wiodącymi markami w swoich segmentach, to generalnie jest ciężko. Przykładowo nie jest łatwo być „freelancerem” – gdyż, często na wysublimowane usługi ludzi wykształconych i z doświadczeniem, nie ma wystarczającego popytu, który umożliwiałby egzystencję i rozwój. Po prostu jesteśmy za biedni, żeby stworzyć rynek dla gospodarki innowacyjnej opartej na usługach. Kwintesencją spirali naszej biedy są niskie transfery socjalne i społeczne dla osób uprawnionych, których łączny popyt zagregowany to fundament generowania procesów mnożnikowych w naszej gospodarce – niestety mizerny.
Wnioski – nie da się nalać do kubków, jeżeli nie ma się w garnku, a jeszcze trudniej jest nalewać, jeżeli garnek jest mały, przecieka i jesteśmy jedynie jego współwłaścicielami – wspólnie z ludźmi z innych przestrzeni gospodarczych (zagraniczni inwestorzy), którzy przy pomocy chochelek odławiają większe i smaczniejsze skwarki. Nic nie pomaga pomysł przerobienia garnka na szybkowar, jak również nie da się po prostu oszukać elementarnych praw ekonomii udając, że garnek jest większy niż jest w rzeczywistości. Wiele nam pomaga transfer środków z Unii, który zasila naszą gospodarkę (dokładamy skwarek do garnka), ale w efekcie w naszych kubkach ląduje o wiele mniej niż produkujemy, a i tak produkujemy przeciętnie mniej niż wyposażeni w kapitał, know-how, marki, marketing, monopol na rynkach zbytu i przewagę w procesach logistycznych mieszkańcy Zachodu.
Odpowiadając na pytanie – czy jesteśmy w stanie podnieść poziom płac do poziomu przeciętnych płac zachodnich? Można odpowiedzieć, że tak – jeżeli gospodarka będzie się rozwijała bez resetu – przez kolejne około 50 lat w sposób niezakłócony, to z pewnością osiągniemy bardzo wiele, ale czy dogonimy przeciętny poziom np. w Niemczech – to trudno powiedzieć, bo oni też mimo wszystko rosną, a w ich ujęciu nawet 0,3% PKB przyrostu to tak gigantyczne kwoty globalne, że możemy sobie tylko takich przyrostów życzyć.
Generalnie widać, że cała unijna polityka spójności w obszarze społecznym – to wielki pic na wodę i fotomontaż, realia są brutalne – zobaczymy jak będzie w Wielkiej Brytanii, czy Unia chce być solidarna?