- Społeczeństwo
Widoki, czyli to czego nie sfotografowałem…
- By FRINGILLA
- |
- 10 lipca 2014
- |
- 2 minuty czytania
Z pozdrowieniami dla Adama Gabriela Grzelązki w podzięce za inspirację
Od „zawsze” robię zdjęcia. Jeszcze w szkole podstawowej Tata uczył mnie podstaw fotografowania na starej Agfie na szklane klisze. Zdjęcia wywoływałem i obrabiałem potem na powiększalniku „samoróbce” zrobionej na początku lat 60-tych przez Tatę. Potem przyszły małoobrazkowe czarnobiałe zdjęcia, na doskonałym aparacie „Beltica”. Aparat NRD-owski, dostarczany do Polski w ramach reperacji wojennych. Był to kapitalny, bo mały, wręcz kieszonkowy aparat, z otwieranym mieszkiem, z doskonałym Zeissowskim obiektywem. Później, przez lata dorobiłem się różnych aparatów, a od chyba 3 lat próbuję jakoś uporządkować i „ucyfrowić” posiadane archiwalia, szczególnie te robione na kolorowych slajdach, których mam prawie 3 tysiące…
Od dziesięciolecia w celach zdrowotnych poświęcam godzinę czy dwie dziennie bez względu na pogodę, na psie spacery. Pies tropi i gania a ja obserwuję przyrodę i jeżeli się udaje to coś zawsze obiektywem ustrzelę…
Ale jak każdy, kto próbował amatorskiej fotografii wie, że zrobić naprawdę dobre, przyrodnicze zdjęcie jest niezwykle trudno. Podziwiam autorów zdjęć czy filmów pokazujące dziką przyrodę, zdaję sobie doskonale sprawę ile trzeba czasu i poświęceń dla jednego zdjęcia czy kilkusekundowej sceny filmowej…
Dziś krótka opowieść nie o tym, co udało się „sfocić”, ale o tych momentach, gdy już było za ciemno, gdy nagle wysiadły w aparacie baterie lub gdy nie miałem pod ręką aparatu a chwila była jedyna i niepowtarzalna…
Wyobraźcie sobie wysoki brzeg rzeki, zachodzące słońce w ciepły letni wieczór. I rodzinę bobrów, która wypływa zza zakrętu, baraszkującą w rzece i na jej brzegu. Siedzicie wygodnie jak w amfiteatrze a pod Wami, w zasięgu ręki rodzice ścinają witki wierzby i znoszą do wody by potem spławić w kierunku baraszkujących w wodzie czterech maluchów. Gdyby nie mój „piesio”, który zapragnął w końcu wziąć udział w zabawie i nie spłoszył tego towarzystwa głośnym ujadaniem – siedziałbym tam do samej, ciemnej nocy…
Albo wyobraźcie sobie zimny, niezwykle wietrzny i deszczowy dzień. Ta sama rzeka, ale teraz wyższa o dobre 8 metrów, nie widać drugiego brzegu. A przez ten wzburzony nurt rzeczny płynie z mozołem w moją stronę stado kilkunastu saren, zmagając się z nurtem, wiatrem i wysokim w miejscu „lądowania” brzegiem. Stałem tam długo, do pełnego przemoczenia, do ostatniej sarny, która szczęśliwie dopłynęła do brzegu…
Nie zapomnę też nigdy niepowtarzalnego widoku, gdy zmęczony psim spacerem po dzikim brzegu rzeki przysiadłem na chwilę, by przez dłuższy czas podziwiać wspaniale kolorowego, niebieskiego zimorodka, który usiadł na drzewie obok i co chwilę nurkował jak kamień w wodę, by po chwili wynurzyć się małą rybką w dziobie i konsumować ją tuż nad moją głową…
Trudno zapomnieć jak już prawie nocną porą przytupała do mnie kuna, zaciekawiona moim pewnie niecodziennym dla niej widokiem. Podkicała może z pół metra ode mnie, stanęła słupka i uważnie przez dłuższy czas wąchała i lustrowała, by po chwili pójść sobie w swoją stronę…
Pomyślcie też, jakim cudownym widokiem jest zabawa sześciu małych lisków, które na chwilę zostawione przez rodziców bawią się i dokazują na kupce siana, zupełnie nie przejmując się tym, że stoję kilka czy kilkanaście metrów od nich, odgrodzony płotem…
Podobnie jak z uśmiechem na twarzy podziwiałem harce młodej sarenki, która wyszła za swoją matką ze zboża na łąkę. Matka skubała dostojnie trawę a młodość szalała skacząc i brykając, a nawet robiąc w zapale przewroty przez głowę…
Ech, jest tego jeszcze tyle, młode orły przednie trenujące zabawy w locie nad moją głową, kaczka udająca kontuzje by odciągnąć mojego psa od młodych, kochające się jeże czy krety dwa metry ode mnie…
Miło i jakoś lepiej się robi człowiekowi, gdy to wszystko wspomina…