- Ekonomia
Kindergeld Kaczyńskiego
- By krakauer
- |
- 17 lutego 2014
- |
- 2 minuty czytania
Kindergeld Kaczyńskiego to wyzwanie dla polskich intelektualistów. Donald Tusk ma rację, niech pan Jarosław Kaczyński pokaże skąd wziąć 500 zł rozdawnictwa na dzieci! Wedle Małego Rocznika Statystycznego w 2012 roku ludność w wieku przedprodukcyjnym, czyli poniżej 18-tego roku życia to nieco ponad 7 mln osób [Źródło: tutaj Tab.5 s. 121]. Oznacza to oczywiście licząc z grubsza, że jakbyśmy chcieli dać każdemu Kindergeld w wysokości 500 zł to trzeba 3,5 mld zł miesięcznie – co rocznie stanowi 42 mld zł. Nie wiemy czy brutto, czy netto? Jednakże biorąc pod uwagę obowiązującą Konstytucję, to świadczenie nie mogłoby się różnić w konstrukcji od świadczenia rentowego, zatem byłoby dodatkowym świadczeniem rodzica – doliczanym do podstawy opodatkowania. Przy założeniu, że jednak pan prezes nie kocha wszystkich dzieci, to znaczy nie kocha jedynaków, to w praktyce może połowa dzieci otrzymywałaby te 500 zł, co już czyni wydatki jedynie na poziomie około 21 mld złotych.
Skąd, zatem wziąć w dzisiejszym budżecie kwotę około 20-tu kilku miliardów złotych na takie rozdawnictwo socjalne?
Trzeba byłoby komuś zabrać, ponieważ rzeczywistość nie znosi próżni, zwłaszcza w wymiarze ekonomicznym. Liczy się przede wszystkim ustalenie źródeł nowych dochodów, ponieważ na obniżenie wydatków raczej nie ma, co liczyć przy 40-kilku miliardowym deficycie!
Dla każdego jest oczywistym, że tytułowe pytanie miało charakter retoryczny, w rzeczywistości nikt nie zamierza się zajmować żadnymi cyframi, ponieważ realne rozwiązywanie problemów społecznych nie leży w naturze polityków, a dodatkowo – już po krótszym zastanowieniu widać, że to, co proponuje Prawo i Sprawiedliwość, to jest zaoferowanie ryby, a nie wędki. Przy czym tą rybą, a właściwie rybką jest mała sardynka objedzona przez wiadomo czyjego kota wzdłuż całego kręgosłupa – został tylko łepek i ogonek, którym rzekomo polskie rodziny mają się nacieszyć. Czymże, bowiem jest 500 zł miesięcznie? To wyżywienie dla jednej osoby na poziomie standardowym – można za to sfinansować miesięczną dietę względnie zrównoważoną, jednakże bez szaleństwa. To przecież tylko nieco 15 zł dziennie na dziecko!
Więc, jeżeli mielibyśmy już na poważnie przyjrzeć się temu pomysłowi, to owszem – nie pięćset, ale na początek 300 zł i nie w pieniądzu, ale w bonach żywnościowych, tak żeby rodzice z rodzin patologicznych nie mogli przepić lub w inny sposób sprzeniewierzyć tych pieniędzy. Obniżenie kwoty powszechnej powinno być dlatego, żeby najpierw przetestować odzew społeczeństwa. Jeżeli w ciągu roku – podniosłyby się głosy, że to trochę za mało, ale byłoby zauważalne że powiększa się przyrost naturalny, albowiem rodzice nie boją się, że nie będą mieli na jedzenie dla dzieci – to można by stopniowo zwiększać ilość przyznawanych bonów, w zależności od sytuacji finansowej poszczególnych rodzin, czy też rodziców samotnie wychowujących dzieci. Dawanie po równo można oczywiście uzasadnić – generalnie nikłym poziomem wsparcia, jednakże jeżeli postawimy sprawę – tak jak ona wygląda w rzeczywistości, to po co w ogóle tak wspierać? Przecież w istocie będzie to pomoc żywnościowa, może starczy na ubrania i zasilenie komórki w pre-paid. Nic poza tym, a jeżeli tak to może o wiele taniej wyszłoby rozdawanie bonów do barów mlecznych/stołówek szkolnych? Stymulowany by w ten sposób gospodarkę, a przede wszystkim wyeliminowano by wszelkie systemowe nadużycia, no przynajmniej w teorii.
Trzeba się zgodzić z Prawem i Sprawiedliwością – sytuacja finansowa najbiedniejszych polskich rodzin jest tak dramatyczna, że rzeczywiście pomoc finansowa „na dożywienie” jest już potrzebna, jednakże warto się zastanowić, czy przypadkiem nie byłoby o wiele bardziej aspiracyjnym rozwiązaniem i zarazem włączającym społecznie podarowaniem wędki – podwyższenie kwoty wolnej od podatku, ewentualnie wprowadzenie dodatkowego progu podatkowego np. 10% dla osób najuboższych? Wówczas można by różnice pokryć z podwyżki podatków dla najbogatszych, czyli reaktywować zlikwidowany przez ekipę pana Kaczyńskiego III-ci próg podatkowy i o tyle podnieść dwa już istniejące, żeby w znacznej części zrównoważyć utratę dochodów od osób najuboższych, jednakże tylko posiadających dzieci. Wiadomo, jak Kindergeld to Kindergeld i nie będzie nikomu przykro jak waloryzacja Kindergeldu – obniży waloryzację świadczeń emerytalnych i rentowych. No, bo przecież skądś trzeba będzie brać na nią pieniądze, a skąd bierzemy dzisiaj na waloryzację rent i emerytur? Ze wzrostu gospodarczego – stymulującego wzrost dochodów ze składki i dopłaty z budżetu, czyli z obligacji, jakie uda się wcześniej sprzedać. W taki oto sposób pan Kaczyński wprowadzi do naszej polityki społecznej nowy dylemat – czy bardziej wspierać radosne dziecioróbstwo biedaków w imię pięciu stów na „pyfko”, czy płacić rencistom i emerytom? Poza tym, czy to jest moralne wobec rencistów i emerytów? Pamiętajmy – państwo nie może brać odpowiedzialności za życie ludzi. Jeżeli kogoś stać na dziecko – to znaczy uważa, że zarabia tyle, że może utrzymać też potomka, niech go „produkuje”, jeżeli nie, to warto się zastanowić. Wymaga tego po prostu uczciwość – głównie wobec tego potomka, jak również otoczenia, albowiem dlaczego mamy płacić za cudze dzieci? Argument, że one będą pracowały na nasze emerytury nie ma sensu w dobie masowej emigracji. Ilość dzieci jest najbrutalniejszym miernikiem stanu powodzenia ekonomicznego ludności, nie można zastępować protezami – naturalnych praw ekonomii. No chyba, że godzimy się na produkcję prekariatu, slumsy i przyrost biedoty, ważne że polskiej – domorosłej. Trzeba sobie uzmysłowić, że kosztem społecznym reform neoliberalnego systemu złodziejstwa jest właśnie obniżenie ludności kraju. To są proszę państwa, także koszty feminizacji i opóźnienia decyzji o pierwszym dziecku, nie mówiąc już o unikaniu kolejnych przez paniusie, które po prostu wolą ładne torebki i kozaczki oraz wakacje w fajnym i modnym miejscu niż pieluchy, szczyny, wanienki i kilka lat wyrwane z życiorysu. No, ale nie będziemy zagłębiać się w szerszy kontekst, na pewno pan prezes „za nas” o tym wszystkim pomyślał.
Inaczej system rozdawnictwa nie miałby sensu, ponieważ bez automatycznego zrównoważenia budżetu o sporą podwyżkę podatków (oraz powiązaną z nią likwidację innych ulg), po prostu nie udałoby się całości zbilansować. Chyba nikt, nawet Prawo i Sprawiedliwość nie ma wątpliwości, co do tego, że budżet musimy równoważyć, jeżeli nie będziemy w stanie tego robić długiem, – co i tak samo w sobie jest karygodne przy tak niskim wzroście PKB, to zbankrutujemy. Wówczas zabraknie nie tylko na Kindergeld Kaczyńskiego, ale także i na emerytury. Donald Tusk ma rację, niech Jarosław Kaczyński pokaże skąd wziąć 500 zł rozdawnictwa na dzieci! Nie rozsadzając budżetu, proszę wskazać źródło panie Kaczyński…
Ps. Na Marginesie powstaje pytanie – czy Kindergeld Kaczyńskiego byłby także przyznawany dzieciom. Których rodzice się rozwiedli lub „tym najgorszym” – z in vitro?