• 16 marca 2023
    • Społeczeństwo

    Róże i lasy

    • By nemo
    • |
    • 11 listopada 2011
    • |
    • 2 minuty czytania

    W Polsce każda okazja jest dobra, by się lać po mordach, czytam na pewnym portalu, na którym codziennie odbywa się nic innego niż lanie po mordach właśnie, targanie po szczękach i, bardziej z amerykańska – kultura zawsze szła do nas z zachodu – skopywanie sobie nawzajem tyłków. Od piłkarskiego meczu po rzekomo narodowe święto, czytam dalej wpis niejakiej Wizebii. Właśnie – „rzekomo święto” to dobre określenie na to, co działo się 11 listopada w Warszawie.

    Polak od dawna przywykł, że święta służą do załatwiania porachunków – z władzą narzuconą, z władzą nielubianą, która wygrała wybory, z innymi Polakami, którzy zdają się z nielubianą władzą trzymać, z ideą taką lub inną, ale to już bardzo rzadko i trzeba mieć nieliche szczęście, by trafić na okładanie się po pyskach dla idei. Polak bowiem nie ma święta, w które by naprawdę wierzył, nikt przecież nie ustanowił święta Dużej Kasiory, na przykład, lub Wypasionej Fury. Albo Zarąbistego Joba (nie mylić z Jobsem), chociażby. Gdy więc Polak w takie narzucone sobie święto wyłazi na ulicę, nie zastanawia się, jak tu pięknie, bo – albo pomalowano ławki, albo liście zrobiły się kolorowe, albo zbudowano nowy piękny bank tam, gdzie niedawno był bar mleczny z obiadami za mniej niż 10 złotych. Powie ktoś, że w banku też jest restauracja i będzie miał rację. Ale Polak to malkontent urodzony, możecie mi wierzyć.

    Przeciętny Polak, gdy już wyjdzie w święto na ulicę, z żoną i dziećmi, których ogląda po raz pierwszy od miesięcy wszystkich razem, połazi z nimi, połazi, zapyta co w szkole albo co w kuchni, a potem wchodzi do baru, restauracji czy innej jadłodajni, spożywa posiłek i wraca do domu, pooglądać telewizję albo przywalić komuś na forum.

    Inny przeciętny Polak, gdy już wyjdzie w święto na ulicę, ale nie dorobił się ani żony, ani dzieci, ani niczego innego powszechnie uznawanego za dorobek, zastanawia się, komu dać w dziób realnie. I o tym Polaku słyszy się najwięcej w mediach, najwięcej go w telewizji i w radiu, a następnego dnia wszystko można sobie przypomnieć przeglądając prasę z wydarzeniami sprzed doby. Gdy komuś mało, w tygodniku może poczytać o wszystkim za tydzień a w niejednym miesięczniku – za miesiąc. W ten sposób przeciętny Polak utrwala sobie standardowy obraz święta, które zamiast przypominać mu dowolne doniosłe wydarzenie z historii, na przykład jakąś dawną straconą okazję by było lepiej, kojarzyć się już zawsze będzie z niedawnym ryzykiem, jakie ponosił, opuszczając bezpieczne schronienie o kubaturze orbitalnej stacji kosmicznej MIR, które spłacać zobowiązał się do końca życia, bo wynajmuje je nie za czynsz od ludzkiego kamienicznika, jak niegdyś, ale za tak zwane raty od nieludzkiego banku. Płacąc co miesiąc haracz w wysokości 2/3 średniego wynagrodzenia. Nie licząc kosztów eksploatacyjnych.

    W sumie, jak czytam co napisałem, to się wcale przeciętnemu Polakowi nie dziwię. Niestety, nie mam pod ręką nikogo do poturbowania, sąsiad bowiem, który ma skłonności homoseksualne i haczykowaty nos, a co najważniejsze – chodzi o lasce i niedowidzi, wiec od biedy mógłby się nadać, gdzieś polazł, może stłucze mu tyłek ktoś inny, dałby Dobry Bóg.

    Obie wersje przeciętnych Polaków mogłyby zrobić coś zupełnie innego, zdrowszego, na przykład wspólnie pośpiewać patriotyczne pieśni i powspominać bohaterskich swych dziadów. Polacy wspólnie? Gdy już nie ma wspólnego wroga, tylko każdy ma swojego? Nie, to przeciętnym Polakom do głowy nie przyjdzie, skąd. W ostateczności mogliby więc osobno pooglądać towary w galeriach, podobnie jak kiedyś w galeriach oglądało się dzieła sztuki, najczęściej równie niedostępne dla przeciętnego Polaka. Ale państwo, złośliwie, decyzją wybranego przez innych przeciętnych Polaków sejmu, te galerie w święta nakazało pozamykać. A galerie sztuki takim zainteresowaniem przeciętnego Polaka się nie cieszą, bądźmy szczerzy. Oficjalna wersja to taka, że centra handlowe pozamykano dla dobra pracowników tychże przybytków nowo-kultury. Nieoficjalna, a więc moja, brzmi: by przeciętnego Polaka nastroić bardziej świątecznie i natchnąć go mniej konsumpcyjnymi myślami. Obie wersje w zetknięciu z przeciętnym Polakiem nie wypaliły. Pierwsza jest głupia i budzi niesnaski, bo niby czemu jedni Polacy mają przywilej świętowania w święta, a inni i tak muszą w te uroczyste dni pracować. Druga jest mądra, bo moja, ale również spaliła na panewce, bo Polak najbardziej świątecznie nastrojony jest w galerii handlowej właśnie, poza nią zaś tylko przy biesiadnym stole, ale to na Wielkanoc, która świętem państwowym nie jest, jakkolwiek narodowym – zapewne tak, bo Polak to Katolik, jak powszechnie wiadomo i innych Polaków nie ma. Nie licząc Nemo, ale Nemo to Nikt.

    Od biedy przeciętni Polacy mogliby w takie święto odwiedzać galerie zwane niegdyś muzeami, w których można czegoś dotknąć albo coś powąchać lub nawet uruchomić, jak to centrum rozrywki, gdzie można bezpiecznie popatrzeć, jak Niemcy strzelali kiedyś do warszawiaków, choć wychodzi się stamtąd w przekonaniu, że było całkiem odwrotnie. Niestety, tak zabawne centra są tylko w stolicy, a przeciętny Polak mieszka także poza tym szczęśliwym miastem, które wygrało powstanie swojego imienia. Choć kosztem niezwykle dużej liczby ofiar wśród cywilów, trzeba przyznać uczciwie. Ale nie płaczmy nad różami, gdy płonęły lasy.

    Od czasu do czasu, przy okazji świąt narodowych, przychodzi mi więc do głowy, że w Polsce żyją już wyłącznie przeciętni Polacy. Sądząc po warszawskich wydarzeniach z 11 listopada, lasy odrosły nam dość szybko i rzeczywiście nie należało ich przedwcześnie żałować. Ale róże…? Gdzie, do kroćset, podziały się róże?!