- Społeczeństwo
Czy już trzeba się udać na emigrację wewnętrzną?
- By krakauer
- |
- 09 stycznia 2014
- |
- 2 minuty czytania
W PRL mieliśmy przedsiębiorstwo eksportu wewnętrznego, mieliśmy także postawę emigracji wewnętrznej, czyli oznaczało bierny opór wobec systemu, poprzez ucieczkę od otaczającej rzeczywistości. Inteligencja „styropianowo-herbaciana” wyłączała się z ówczesnej rzeczywistości, oczywiście najłatwiej mieli historycy antyczni i matematycy, fizycy. Czy dzisiaj emigracja wewnętrzna może być rozwiązaniem dla intelektualistów – postrzegających codzienność przez perspektywę błękitnego mainstreamu?
Przecież wytrzymać to, co robią nasi politycy, a przy tym starać się nie zwariować to jest wyczyn ponad ludzką wytrzymałość psychiczną. Nie da się w sposób bezrefleksyjny odnosić do naszej codzienności, a jeżeli ktoś ma jeszcze zdolność w miarę abstrakcyjnego myślenia i jest w stanie przyjąć pod rozwagę takie fakty jak ogólna koncepcja kraju, czy też raczej brak pomysłu na rozwój w imię – chwilo trwaj jesteś piękna, to wszelkie próby kreatywnego myślenia mogą skończyć się chorobą psychiczną.
Jeszcze gorzej jak przychodzi borykać się z codziennością, jakość funkcjonowania jaką gwarantuje nam nasza przestrzeń społeczno-gospodarcza to ciągle walka z przeciwnościami. Poziom zasobności ekonomicznej nie pozwala nawet na swobodne odizolowanie się od takich zjawisk jak klimat, a co dopiero na swobodę ekonomiczną – brak lęku o głodowe jutro, przeplatane z eksmisją na bruk.
Kontakt z państwem, jego urzędami to horror, najlepiej jest nie mieć styczności z nikim i z niczym, nie ubiegać się o nic i niczego nie chcieć. W zasadzie idealną sytuacją jest, jeżeli tylko musimy składać PIT, to wszystko chociaż i to nie jest normalne, bo kto się zna na odpisach? Urzędy powodują, że obywatele mają dość państwa i nie chcą w nim żyć. Nie jest to kwestia jakichś nadzwyczajnych sytuacji, ale często banałów życiowych, które w naszych realiach potrafią urosnąć do sytuacji nie do przebrnięcia w administracyjno-d…….m bagnie i szlamie. Po prostu szkoda słów.
Kultura – ostatnia pocieszycielka w zasadzie nie istnieje. W mediach nie ma – poza nielicznymi zasobami co czytać, co oglądać. Telewizja jest poza klasą do opisania, nie da się jej ocenić, jest poza skalą. Dodajmy każda, nie ma znaczenia prywatna czy państwowa. Radio podobnie, wszędzie komercja albo pogoń za sensacją. Media pisane – przerażają niektóre parszywe mordy znawców wszystkiego, odważających się nawet pouczać Papieża! Poza tym wszechogarniający zalew politykierstwem najgorszej jakości. Dodatkowo na sceny teatrów wchodzi cenzura obyczajowa, poprawności politycznej, genderowej, homofobicznej, wszelaka – uniemożliwiająca swobodę działania i wyrazu artystycznego. Wielu morderców kultury rości sobie prawo do mówienia ludziom, co jest dobre a co najgorsze, na co nie powinni patrzeć, czego nie powinni słuchać. Już nie oklaski decydują lub buczenie, ale poglądy religijne, społeczne, orientacja seksualna – podobno czynnik kluczowy w angażach. Szkoda słów, masakra.
Religia? No właśnie, czy jeszcze mamy w naszym kraju do czynienia z religią? Może raczej z post-religią i stanem nadzwyczajnym oderwania od rzeczywistości. Komercyjne msze? Płacisz za mszę świętą z rzekomym cudotwórcą i uzdrowicielem? Ludzie! Darmo otrzymaliście – darmo dawajcie! Coś niesamowitego, że osoby duchowne pozwalają sobie na relatywizację słowa bożego! Poza tym pełna inflacja pojęć, odejście od istoty – przerost formy nad treścią. Po prostu po raz kolejny szkoda słów.
Rodzina? Jak kogoś na nią stać, to ją ma. Niestety takie są czasy, że o atrakcyjności osobistej partnera-partnerki, decyduje głównie zasobność ekonomiczna, za którą się kupuje przyzwolenie na dostęp do cudzej „jaźni”, czy też po prostu ciało, bo częściej dzisiaj w związkach ludzie są nadal osobno. To też się zestarzało i zrobiło niemodne, zresztą się nie sprawdza – nie działa tak jak kiedyś, kobiety się nie poświęcają „dla dobra sprawy”, a mężczyźni przeważnie jeszcze tak nie zniewieścieli żeby ubiera fartuszki i zmywać, prać, gotować. Zresztą o czymś tak „mylącym” jak płeć w erze wojującego genderyzmu nie wypada pisać, żeby nie zostać pozwanym za cokolwiek.
Zostaje ostatnie – protest, nagi goły protest – wrzask, przekleństwa, inwektywy, rzucanie butelkami z benzyną – jak będzie trzeba, kamieniami, walka na śmierć i życie. Ewentualnie milczenie, przeczekanie, nieuczestniczenie. Właśnie nieuczestniczenie – odmawianie bankom, odmawianie państwu w wyborach, odmawianie w czym się tylko da i jak się tylko da. Chyba tylko to pozostało?
Jednakże czy można się jałowo godzić na to, żeby te parszywe s…….y zniszczyły ten kraj do końca i doprowadziły tutaj do jeszcze większego b…..u niż jest dzisiaj np. w Syrii?
No właśnie? Tylko co można zrobić? Protestować z butelkami z benzyną w ręku, czy nie uczestniczyć, ponieważ nie ma innych rozwiązań? Sam obywatel wobec tej zgrai kłamców, moderowanego przekazu, blokad informacyjnych, bezduszności aparatu ucisku, zabijających procedur – sam nie jest w stanie nic zrobić. Dlatego chyba strategia nieuczestniczenia jest najgroźniejsza. Podobno jak Rzymianie porwali Sabinki (Cyceron „O państwie”), w oczywistym celu, to niektóre z nich chowając urazę potrafiły nie odzywać się do swoich „mężów” przez całe dalsze życie… co jednak nie robiło pragmatycznym do szpiku kości rzymianom większej różnicy, albowiem nie rozmowy szukali u swoich zdobyczy… no, ale to oczywiście legenda. Czy ktoś o nas Słowianach Zachodnich opowie jakąś legendę za 3000 lat?
No właśnie…