• 16 marca 2023
    • Społeczeństwo

    Awans albo śmierć

    • By nemo
    • |
    • 10 listopada 2011
    • |
    • 2 minuty czytania

    Wyznawcy regulowanego rynku to byli tytani inteligencji, w porównaniu do ich rodaków, stawiających raczej na niewidzialne ręce w tej dziedzinie. Przynajmniej nasi. Weźmy takie święta. Boże Narodzenie zostawili zimą, bo skoro już poganie obchodzili jakieś przyrodnicze przesilenia w tym czasie, to co szkodziło ów zwyczaj kontynuować. Wielkanoc – też ocalała, prawdopodobnie na tej samej zasadzie. Bo co zwolennikom państwowej własności środków produkcji i wspólnych żon przeszkadzało święto wiosny?

     Za to swoje święta, koledzy – bo nie wiem czy brzydkie słowo na „t” podlega dziś karze, czy może jest, przez niedopatrzenie sejmu, dozwolone – przedkładający kolektywizm nad zagryzanie słabszych, usytuowali wręcz perfekcyjnie. Oto święto pracy – proszę, 1 maja. Na budynkach wesołe flagi, niektóre nawet takie same jak dziś, na drzewach pierwsze nieśmiałe listki, w sercach otucha i nadzieja: będzie dobrze, przecież idzie wiosna. Poza tym można opchać się kiełbasą sprzedawaną z samochodów. Sam chodziłem z ojcem na pochody i nie odnosiłem wrażenia, że robi to ze strachu. A smak kiełbasy bez dewizowego E320 pamiętam do dziś. No, może nie dla wszystkich tych wędlin starczało, ale na pewno nie były wypełnione środkami masowej zagłady, stosowanymi wtedy wyłącznie do zabijania zrzucanej przez Amerykanów stonki, przy silnym sprzeciwie Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.

    Podobnie 22 lipca. Pełnia lata, wakacje, świetna pora na festyny, zabawę pod gołym niebem. Radość, ale już taka dojrzalsza niż wiosną, bo i powód, prawda, bardziej serio – odrodziło się państwo. Polak, jak wiadomo, najlepiej się bawi, gdy w ogródku lub na balkonie, wraz z innymi Polakami, może wypić parę piw i powrzeszczeć. Czy jest lepsza pora roku na taką aktywność niż lipiec? Lato dopiero się zaczęło, nie wisi jeszcze nad nami perspektywa dżdżystej jesieni, niektórzy nawet urlop mają ciągle przed sobą… a więc i myśli ku państwu, które ustanowiło akurat święto, biegną w lipcu jakieś życzliwsze. Stalin chłop był nie w ciemię bity, trzeba przyznać, choć Polacy, zapewne, jak przy pałacu kultury zamiast metra, tak upierali się przy listopadzie zamiast lipca. „Ogłoście manifest w lipcu”, zagrzmiał ten oprawca. A ponieważ nadal się ociągali, zbrodniarz ów sam wydrukował treść w Moskwie i kazał dowieźć do Chełma. Dzięki czemu po raz pierwszy w historii mieliśmy w miarę spójny i sensowny dokument konstytuujący nasze państwo.

    Nie wolno dziś chwalić słusznie minionych czasów, gdy Ojczyzna jęczała w okowach, pięciu czy sześciu Polaków uczyło się, pracowało lub robiło karierę, a miliony w katakumbach, przy świetle poświęconych gromnic czytały bibułę. Żeby tak chociaż nawyk czytania czegoś więcej niż portale u nich przetrwał… Ja więc bynajmniej nie chwalę. Cóż poradzić, że wszystko co mi się przypomina brzmi jak pochwała. Co ciekawe, w latach słusznie minionych w kodeksie nie było paragrafu: kto obnosi się publicznie z cylindrem i cygarem – do mamra. Dziś spróbuj jeden z drugim nieść ulicą na złom stary sierp i nie daj boże, trzymaj w drugiej ręce stary młot. Odsiadka na koszt dziury budżetowej za propagowanie murowana. Aż tak się boją słusznego gniewu klasy robotniczej nasi młodzi kapitaliści? Ale ściąga mnie, jak widzę, niebezpiecznie na lewo. Wszystkich c.k. Krakauerów przepraszam.

    Listopad dobry miesiąc, ale na wspominki o drogich zmarłych. Zresztą od jakiegoś czasu wszystko mi się w Polsce zaczyna kojarzyć ze śmiercią. Wyszedłem sobie oto do miasta, zaczerpnąć świeżego powietrza. A tu grupki dziwnych ludzi: oczy – licho wie – podkrążone czy podmalowane białą i czerwoną farbą, flagi narodowe łopoczą na drzewcach, ręce złamane na pancerz… Szukam niespokojnie kirów, krzyży i portretów, myślę bowiem: oto wydarzyło się nowe nieszczęście, co za czasy… Ani chybi strącili nam jakiś samolot lub umarł ktoś, o kim powinienem był słyszeć.  Podchodzę bliżej, choć ostrożnie, by się – jako niewymachujący flagą na kiju – nie narazić. Okazuje się, że ludzie ci, jak zrozumiałem, świętują fakt historyczny wielkiej wagi, wart upamiętnienia z niejasnych wyłącznie dla mnie powodów. Zastanawiam się jaki, ale nie śmiem pytać. Moja niewiedza jest, być może, akurat w tym miejscu i w tym czasie, czymś, z czym zdradzać się nie należy.

    Na pamiątkę jakiego to wiekopomnego wydarzenia grupki starców, kobiet i dzieci biegają 11 listopada po mieście z biało-czerwonymi flagami na kijach? Możliwości istnieje sporo, więc wymienię, o ile mi pamięć pozwoli, chronologicznie. Odsunięcie, na jakiś czas, groźby biologicznej eksterminacji naszego narodu przez niemieckich narodowców? Wielkie i skutecznie likwidujące miejsca pracy zwycięstwo stoczniowców i górników nad ich pracodawcą? Ogłoszenie pieriestrojki i głasnosti przez Gorbaczowa, czyli początek końca naszej straszliwej niewoli? Zezwolenie na trzymanie paszportu w domu? Zrównanie sektora prywatnego z państwowym? Jakieś inne reformy Wilczka lub Rakowskiego? Okrągły stół? A może rozpoczęcie terapii szokowej przez pewnego miłośnika monet z Lipna? Zaglądam do niezawodnej wikipedii. A tam kilka zastanawiających, mniej więcej podobnych rangą wydarzeń, jakie zanotowano w Polsce 11 listopada:

    1882 – otwarto odcinek linii kolejowej nr 207 Chełmża-Grudziądz.
    1918 – władzę nad wojskiem przejął lekarz z Charkowa Józef Piłsudski.
    1932 – odsłonięto Pomnik Lotnika w Warszawie.
    1939 – Niemcy aresztowali profesorów KUL.
    1943 – Witold Pilecki został awansowany do stopnia rotmistrza.
    1947 – 4 kolejarzy zginęło w wyniku zaczadzenia w tunelu pod Małym Wołowcem.
    2007 – wiceadmirał Andrzej Karweta został dowódcą Marynarki Wojennej.

    Hmmm… darujcie ignorancję, jeśli się mylę, ale musi tu chodzić o śmierć 4 kolejarzy w tunelu. Bo jak już w obecnej, wolnej od rozumu Polsce, możemy sobie dowolnie wybrać powód do świętowania, na pewno będzie to rocznica śmierci, katastrofy lub przegranej wojny. Nic innego mi do głowy nie przychodzi. No, chyba że awans dla Pileckiego…