- Ogólna
Rachunek sumienia „pod górę” Kilimandżaro
- By Izabella Gądek
- |
- 13 września 2013
- |
- 2 minuty czytania
Dzisiaj cały dzień było już niewesoło. Pogoda była optymalna, ale niestety miejscami, nie tylko ja wyglądałam „niewyraźnie”. Kilka godzin spokojnego marszu i ciągła presja opróżniania butelek z wodą – zmęczyła najspokojniejszych. Co jakiś czas, jestem musztrowana i mam jak przedszkolak, podnieść plastikowy pojemnik i udowodnić, że się słucham. No słucham, słucham, doskonale wiem, że trzeba pić ile się da, żeby na tej wysokości, pomoc sobie jak się da, z deficytem tlenu. Prę dzielnie do przodu, słonko się z nami nie „szczypie”, ale nad chmurami, ma do tego absolutne prawo. Przewodnicy czasem dyskretnie chichrają się z „białasów”, którzy aptecznymi blokerami, chcą oszukać Najjaśniejsze. Równym tempem witamy przed czasem ostatni obóz. Głowa boli tak, że poza wodą, w żołądku jest niewiele. W czasie kolacji, nie tylko ja nieprzydatnie, bezmyślnie siedzę. Rozmowy przyciszone, ruchy spowolnione. Wszyscy przygotowują się mentalnie, do nocnego ataku na szczyt.
Nie wiem jak ja ten szczyt zaatakuję, bo od godziny zastanawiam się jak tu sobie poradzić z wizytą w toalecie. Toaleta, na prawie 5000 m to takie miejsce, które użytkownicy chcą, żeby nim było, ale to sprawa bardzo dyskusyjna. Zatem ja, od godziny się tam wybieram, bo pęcherz po spożyciu przydziałowej wody pokazuje, że działa prawidłowo. Dobra. Jeszcze moment. Leżę na dole piętrowego łózka w sali, w której stara się od sporej ilości czasu – zasnąć 20 osób. Ludzie, którzy pojawili się tu ze mną około 18-tej. Z różnych stron świata. Strasznie egzotyczne towarzystwo. Łączy nas jednak ten sam cel, podobny ból głowy i częste wymioty. Puste żołądki, straszliwe zimno i starania, aby zregenerować organizmy, które od prawie 2000 m sprawiają dziwaczne kłopoty.
Dwa obozy niżej rozmawiałam z parą Kanadyjczyków. Już tam było niewiarygodnie zimno. Obozy są nieocieplane rzecz jasna. Jeszcze nigdy z takim uwielbieniem nie trzymałam w dłoniach parzącego kubka z herbatą. Każda dolewka, to jeszcze kawałek ukradzionego ciepła. Wymieniamy się z nimi informacjami o specyfikach, jakie planujemy sobie zaaplikować, kiedy „będzie źle”. Mam w plecaku Diuramid, oni zalecają zwykłą aspirynę. Przy 6 zdaniu okazuje się, że biegają w maratonach. Ich kondycja, w zestawieniu ze mną… oni na poziomie szczytu drapacza chmur… ja zacięłam się w windzie na 2 piętrze… Kilka osób omawia sprzęt, obuwie, odzież. Niektórzy mają maski, które niwelują ostre, mroźne powietrze, inni mają bidony na wodę, które oplatają ciało, żeby płyn nie zamarzł. No sprytne… Większość posiada grube kurtki – nie należę do tej grupy. Mam ortalion z membraną przeciwdeszczową. Wysokie, specjalistyczne buty udawały od startu piranie, więc mam do dyspozycji buty przed kostkę. Nie wygląda to dobrze… Nie ma co marudzić – czas iść do WC…
Wyjście z budynku, droga do sąsiedniego – oddalonego jakieś 100 m i powrót zajęły mi z pół godziny. Poruszam się jak w filmie na zwolnionych klatkach. Sama się dziwię, że ja – to ja. Nie odczuwam swojego ciała jak zazwyczaj. Głowa sprawia coraz więcej problemu. Staram się odpocząć, ale przy braku tlenu leżenie jest przerażająco męczące. Wymyślam sobie w głowie cudowne miejsca. Myślę, jak fajnie będzie, jak dożyję dotarcia nad jakąś tropikalną plażę. Jak cudownie, że tu jestem i jak ekstra, że już nie jestem w stanie nawet pić, bo wnętrzności chcą mnie opuścić. Pewnie jest tu jakieś niewytłumaczalne ciśnienie, które chce nam wycisnąć organy. Podstawowym natręctwem jest sprawdzanie czasu. Co minutę, ktoś chce przyspieszyć jego upływ. Z niedowierzaniem patrzę na wskazówki, które złośliwie przestają się poruszać w znanym tempie.
No nareszcie wybiła 1 w nocy. Przewodnicy nas „niby” budzą, bo przecież nikt nie był w stanie zasnąć. Idziemy do lodówki-stołówki. Mało kto, jest w stanie przyswoić cokolwiek. Herbata staje mi w gardle. Postanawiam zaaplikować sobie dwie tabletki, bo to chyba „ten czas”. Cudem przełykam. Po 7 minutach ubieram, co zostało w plecaku. Zresztą nie muszę za wiele kombinować. Od trzech dni mam na sobie prawie wszystko i bez zbędnych ceregieli- tylko się „do-ubieram”. Podkoszulka. Bielizna termo-aktywna. Dwa polary – niby na Antarktydę i cudowna zwiewna kurteczka. Na dole jeszcze lepiej. Bielizna i spodenki na deszczyk, którego nie było, dwie pary skarpet i „adidaski” – przed kostkę, bo sprzęt specjalistyczny pozbawił mnie pięt. Rękawiczki z deski i czapka. Jestem gotowa. Zbiórka. Sprawdzenie latarek. Idziemy. Start!
Zanim opuściliśmy obóz – mnie żegna aspirynka. Nie chciała zostać w brzuchu. Za wszelką cenę musiała się wydostać. Trudno, skoro nie chce zobaczyć szczytu – to z wyboru – zostaje tu. Kilka wskazówek i ruszamy. Ostatnie podejście przypomina już za kilka minut marsz skazańców. W jednej chwili zrozumiałam, dlaczego na wszystkich filmach, które oglądałam ze wspinaczek – podróżnicy idą krok za krokiem – jak zaprogramowane, bardzo wolne, lodowate roboty. W tempie, które męczy, przemieszczamy się po niewygodnym, wulkanicznym podłożu w górę. Szczyt…ojojoj – on widnieje w takiej oddali… wydaje się, że w takim stylu – nie ma szans na dotarcie w tym tygodniu.
Po godzinie zaczynam się zastanawiać, co ja tu robię. Słabo czuję dłonie i stopy. Wywaliłam się z 7 razy i za każdym powstaniem, musiałam zaangażować zapasy energii, którą miałam odłożoną – na po 50-tce. Woda w butelce zamarzła. Mało mnie to zmartwiło, bo i tak każdy kolejny łyk nie potrafił zagnieździć się w środku, dłużej niż 5 minut. Chyba nawet się nie ogrzał. Fascynuje mnie wiele reakcji organizmu. Czuję się strasznie zmęczona. Co chwilę stajemy, żeby odpocząć. Nie odpoczywamy jednak, tylko jeszcze bardziej się męczymy. Siadam, ale to głupota, bo muszę się strasznie natrudzić, żeby wrócić do pionu. Podpieram się nieswoimi rękami, w których czuję – płynącą krew. Żyły bolą – opieranie się na dłoniach sprawia kłopoty. Myślę, o swoim życiu. Co mi się udało, a co nie. Cisza straszliwa, ciemno okrutnie. Przychodzą mi do głowy, coraz dziwaczniejsze rzeczy. Zła jestem na siebie, że okazuje się cienkim miętusem. Miała mnie nie boleć głowa, miałam nie wymiotować i miało mi nie być zimno. Widzę o wiele za późno, że wrodzona spontaniczność na mrozie minus 20 z kolegą wiatrem, to trochę za dużo, jak na cienkie odzienie i swoje uwarunkowania. Myślę o domu, o mamie. Po co ja ją tak denerwuję. Zamiast, czasem się ugryźć w język, to ja muszę wszystko wysypać… wypaplać… Bez sensu. Rozmawiałam z nią kilka godzin temu. Niby koniec świata, niby ekstremalne, ale telefonia komórkowa spokojnie zarabia. Ci to są wyluzowani.
Wieje coraz lepiej, dobrze, że nie muszę mówić, bo nie jestem w stanie panować nad latającą szczęką. Przewodnik patrzy na mnie, co jakiś czas jakoś podejrzliwie, ale jest tak ciemno, że nawet jakbym była zielona i tak nie zauważy różnicy. Idę pod tą górę w coraz większym smutku. Jestem sobą zawiedziona. Nie przypuszczałam, że to będzie aż takie nieprzyjemne. Trochę przeceniłam też swoje siły, chociaż fizyczne przygotowanie i tak przegrywa z wysokością.
Przeszliśmy bardzo mały odcinek. Czuję się coraz gorzej. Stopy są tak zmarznięte, że boli jak kroczę. Od jakiegoś czasu mam problemy ze wzrokiem. Zniekształcenie obrazu i wizualne halucynacje początkowo zaciekawiają, ale po dłuższym czasie stają się męczące. Zaczynam się modlić. Tak. I znowu mam wyrzuty sumienia. Czemu teraz? Bo ciężko? Bo szukam oparcia i sił? Staram się myśleć spokojnie i długo rozmawiam z Bogiem. Opowiadam mu, o czym marzę, co bym bardzo chciała i na czym mi zależy. Proszę go, żeby dać radę, żeby nic się nie stało.
Przypominam sobie różne sytuacje z przeszłości. Z niektórych jestem dumna, innych się wstydzę. Zaczynam myśleć o tym, co będzie, jeśli na tym to się skończy. Jeśli nagle „zasnę” i już nic nie będę w stanie wyjaśnić, powiedzieć, pokazać. Nie jestem zadowolona. Coraz bardziej zła właściwie. Wczoraj zmarła jedna osoba. Dwie zgubiły się kilka dni temu – pewnie nie wrócą. Jest tyle spraw, które muszę zmienić, tak wiele chce jeszcze zrobić… Widzę coraz gorzej. Są momenty, że nie widzę realnie – dziwne jest to, że wydaje mi się, że rozumuję prawidłowo. Jak jest, tego się nie dowiem. Wracam do dzieciństwa, tak, zawsze chciałam tu się znaleźć. Właśnie spełniam marzenia, a czuje się jak na skazaniu. Im jestem wyżej tym obiecuję sobie więcej rzeczy. Jak widać nie jestem taka twarda, skoro to już wiem, może warto przeorganizować przyszłość?
Koło 4-5-tej, tylko z przewodnikiem docieram na pierwszy szczyt. Ostatnie odcinki zostaliśmy w tyle. Zimno jest nie do wytrzymania. Chce już schodzić. Wracamy. Brak tlenu uaktywnia obronę organizmu. Pojawiają się dziwne reakcje. Powyżej 5000 m nie ma zabawy. Poznałam inną Zoe, taką której nie widziałam, bez zagrożenia i trudności. Czując, że walczę o siebie z sobą – dotarło do ukrytej świadomości, wiele rzeczy. Pewne sprawy okazały się jasne. Okoliczności rozwiązały w moment problemy, które wikłały się niewytłumaczalnie od dawna. W bardzo szybkim czasie napisałam osobisty dekalog i uporządkowałam dotychczasowy bałagan – przeklinając swoją głupotę i bezmyślność. Zaczynam rozumieć, czemu się tu znalazłam i co oznacza, poznanie swoich słabości…
Po kilkunastu godzinach schodziła inna Zoe. Mimo trudów – była zadowolona. Kolejny raz życie udowodniło, kto ostatecznie rozdaje karty. To była potrzebna lekcja, która pokazała, ile jest jeszcze do zrobienia i zrozumienia. Przyjęła ją z uwagą i szybko schodząc w dół, układała kolejność zmian. Tracąc wysokość – oddychała coraz głębiej, ale czuła się inaczej. Inaczej już na zawsze… Dzień, kiedy szła pod górę i robiła rachunek sumienia, okazał się ważnym dniem. Momentem, kiedy wiele rzeczy zmieniło swoje miejsce. Schodziła z innymi marzeniami.
…Myślała inaczej o… ja… my… oni…