- Ekonomia
Powyborcze podwyżki i zaciskanie pasa
- By krakauer
- |
- 04 października 2011
- |
- 2 minuty czytania
Nikogo nie dziwią przedwyborcze interwencje NBP i BGK na rynku walutowym? Nagle instytucje państwowe zorientowały się, że muszą utrzymać kurs waluty poniżej 4,5 zł do Euro. Ta przedwyborcza obrona ma na celu zahamowanie wzrostu naszego poziomu zadłużenia względem PKB, albowiem wzrost wartości euro o każde 10 groszy oznacza przyrost wartości zadłużenia o około 4-6mld zł. Zachowanie to może mieć tylko i wyłącznie podstawy wyborcze, gdyż ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje pan premier Tusk w tygodniu wyborczym, jest tąpnięcie złotówki do 5 zł za Euro. Oznaczałoby to wzrost kosztów ogólnych i wszystkiego, od paliwa zaczynając poprzez każdą dziedzinę życia opartą na konsumpcji.
Inwestorzy zagraniczni, do których należy niespełna połowa naszego zadłużenia wycofują się z rynków wschodzących, sprzedają obligację i bony skarbowe, co gorsza wycofują się z giełdy. Pompka GPW przestaje dawać życiodajne zasilanie dla naszej gospodarki, na szczęście Ministerstwo Finansów sprzedało obligacje na początku roku, zabezpieczając dość duże pokłady gotówki, także nie bez powodu. Celem tego manewru, który przecież odsetkowo kosztuje, było uniknięcie wystawienia się na spekulacje w spodziewanym gorącym okresie drugiej połowy roku – naznaczonej wyborczo. Bezwzględnie za ten manewr Rostowskiego należą się rządzącym brawa.
Wolna gospodarka liberalna ma to do siebie, że potrzebuje obiegu pieniądza, bez tego życiodajnego paliwa gospodarka staje. A nawet może zacząć się cofać, ludzie mniej kupując, mniej zarabiają, państwo ma zmniejszone wpływy, przykładowo wpływy samorządów z tytułu udziału w podatkach bezpośrednich zmalały w tym roku o około 20-30 % w stosunku do roku poprzedniego. Po prostu nie ma pieniędzy, wspominana „dziura Bauca” powróci po wyborach w nowej permutacji. Na dłuższa metę nie ma możliwości finansować wydatków bieżących z deficytu.
Będzie to oznaczać oszczędności i wzrost obciążeń, przede wszystkim rządowi pomoże inflacja oznaczająca wzrost ogólnej sumy pieniądza w obrocie, przy zmniejszeniu jego wartości. Ludzie będą mieli mniejszą siłę nabywczą, pomimo wydawania większej ilości pieniądza.
Miejscem gdzie można oszczędności szukać jest szeroko rozbudowana sfera socjalna, wszystko wskazuje na utrzymanie dotychczasowej koalicji rządzącej, co uchroni polską wieś przed płaceniem za swoje emerytury i leczenie, ale może oznaczać ścięcie wszystkich przywilejów emerytalnych oraz indeksacji rent i emerytur. Zwłaszcza ten ostatni postulat ma sens społeczny, albowiem pracownicy dostają rzadziej podwyżki niż emeryci, którzy dostają je, co roku, – co prawda niewielkie, ale dostają.
Wzrost podatków jest równie pewny jak to, że drogowców znowu zaskoczy zima. Nie chodzi o wzrost jawny, takie prymitywne ruchy rząd ma już dawno opanowane. Przecież można konsekwentnie nie podnosić kwoty wolnej od podatku, co przy naszej inflacji powoduje jej iluzoryczność. Cierpią na tym zwłaszcza osoby o najniższych dochodach, dla których kwota wolna od podatku stanowi duża część łącznej sumy do dyspozycji. Sprawny fiskus poszuka także źródełek pieniędzy w licznych słabo lub nieeksploatowanych dziedzinach. Jednakże nie tego należy się obawiać. Największym zagrożeniem z punktu widzenia podatników jest czająca się wielka reforma systemu podatkowego. Nie chodzi tu o banalne zlikwidowanie formularzy i uproszczenie procedur, to rząd powinien zrobić z poczucia elementarnej przyzwoitości. Największym wyzwaniem jest naprawienie tego, co popsuł pan Jarosław Kaczyński, czyli powrót do trzeciej skali opodatkowania, w myśl wcielania w życie zasad solidaryzmu społecznego.
Przy czym przy okazji można podwyższyć pierwszy próg o niewielki 1 lub 2%, mało odczuwalny przez płatników, ale wiele wnoszący do budżetu. Ładna kampania medialna, odrobina PRowego sosu, magia cyferek 20,30,40 podawanych, jako sprawiedliwe, bo progresywne.
Jeżeli chcemy na serio myśleć o przyjęciu Euro lub tego, co z niego pozostanie, musimy w dającej się przewidzieć perspektywie zrównoważyć finanse publiczne, to znaczy nie tylko budżet, ale także wydatki emerytalne i przeróżne świadczenia. Przyjęty w Polsce model finansowania państwa, zakładający odseparowanie części budżetowej od Funduszu Ubezpieczeń Społecznych zostawia dość wąskie pole do działania dla reformatorów, w sytuacji, gdy ten drugi wymaga stałego zasilania z tego pierwszego, zasilającego się długiem. To w dalszej perspektywie musi upaść, albowiem nie ma, co wierzyć w gwałtowny rozwój gospodarczy i skot cywilizacyjny, powodujący wzrost ogólnej zamożności, przy niskiej dzietności i starzeniu się społeczeństwa.
Nie oszukujmy się, nie jest to scenariusz czarnowidztwa, ale bardzo pragmatyczne przedstawienie faktów, naprawdę nie ma pieniędzy a perspektywy finansów publicznych mogą uratować tylko przychody z łupków. Gdyby faktycznie udało się nam oszczędzić część pieniędzy, wysyłanych za granicę do sprzedawców surowców energetycznych, to nasz kraj zyskałby istotną poduszkę finansową, umożliwiająca sfinansowanie poziomu życia licznych rzesz obywateli. Kilka miliardów złotych rocznie, z tendencją wzrostową (przecież wydobycie gazu będzie narastać stopniowo), powinno dać w ciągu 30-40 lat składowe kilka dobrych budżetów. Są to pieniądze, których wykorzystanie należy dobrze wykorzystać, kwestią odrębną jest czy Unia Europejska będzie chciała nam jeszcze pomagać, ale tym się nie należy obecnie przejmować.
W perspektywie najbliższej kadencji parlamentu najważniejsze jest umiejętne zarządzanie i balansowanie nad przepaścią, nie można utopić państwa w imię interesów socjalnych wąskich grup społecznych. Za wszelką cenę musimy dążyć do zrównoważenia dochodów i wydatków, a w średniej perspektywie spowodować zmniejszenie udziału sektora publicznego w PKB. Państwo powinno wycofać się z gospodarki, na tyle na ile pozwalają mu uwarunkowania. Jak dotąd wszystko, co prywatne wskazuje, że lepiej sobie radzi na rynku, co oczywiście nie oznacza, że państwowe przedsiębiorstwa będące np. monopolami naturalnymi nie mogą prawidłowo funkcjonować, jako operatorzy danych dziedzin gospodarki. Liczne przykłady światowe pokazują, że da się doskonale połączyć władze publiczną z zasadami nowoczesnego zarządzania korporacją (Total, Statoil, że już o firmach rosyjskich nie wspomnę).
W przeciwnym wypadku, nie mamy szans się utrzymać na powierzchni. Co może oznaczać bankructwo państwa polskiego? Jak wyglądałby ten scenariusz? Przede wszystkim państwo nie zbankrutuje, dopóki może drukować własną walutę i dopóki posiada możliwość wymiany jej na walutę obcą, w której reguluje zagraniczne zobowiązania. Około 30% polskiego długu jest nominowane w walutach obcych. Jest to stosunkowo dużo, ale nie jest to wielkość zatrważająca, sięga kwoty 80 mld Euro łącznie, na jej uregulowanie stać nas w perspektywie 20 lat, jednak trzeba przestać się zadłużać na zewnątrz. W wymiarze realnym bankructwo państwa oznaczałoby, że aby móc regulować swoje należności, rząd uruchomiłby maszyny drukarskie w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, kreując wprost inflacyjnego dżina. Pojawienie się inflacji na poziomie około 20% rocznie, zdestabilizowałoby gospodarkę i pomogło bardzo szybko zniwelować dług. Kosztem przedsięwzięcia byłaby renoma polski, jako względnie bezpiecznego i pewnego rynku, czego konsekwencją byłoby utrudnienie w pozyskiwaniu kapitałów w przyszłości.
Inny scenariusz bankructwa kraju jest w zasadzie nie wyobrażalny, przykładowo samorządy zasilane głównie z budżetu, straciłyby płynność, a to podcięłoby sferę świadczeń publicznych. Podobnie służba zdrowia, z musu wprowadziłaby opłaty za korzystanie ze swoich usług. Konsekwencje bankructwa państwa są niewyobrażalne. W przypadku niezdolności do płacenia zobowiązań, Europa usłyszałaby siłę polskiej ulicy, państwo pogrążyłoby się w scenariuszu wyznaczanym przez spiralę kłopotów.